Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Ty głupcze! - twarz Magwera poczerwieniała ze złości. - Przeklęty głupcze, teraz pijesz?! Mógł ktoś iść za tobą, mógł... - Piję - Rodam popatrzył na niego poważnie. - Muszę... Rodam stał na nogach pewnie, ale jego oczy nieprzytomnie patrzyły na Magwera. - Ja...? - wymruczał, jakby mu się nie chciało otwierać ust, kiwnął głową. - Piłem. - Chodźże tu! - Magwer popchnął go lekko. Na szczęście Rodam nie opierał się za mocno, szedł posłusznie. - Gdzie ty mnie...? - spytał tylko. - Idźże! Łeb ci muszę wsadzić w wodę, żebyś trochę ochłonął. Nie masz krzty rozumu. - Magwer... - wybełkotał Rodam. - Ja muszę ci coś... - Dobra, dobra... - Magwer... ja nie potrafię. - Rozumu nie masz! Pić teraz! - Musiałem, Magwer. - Musiałeś? - Rzec ci muszę... ale... coś mnie... - Rodam potknął się, a Magwer nie zdołał go utrzymać. Mężczyzna upadł. - Wstawaj! Już niedaleko! - Co niedaleko? - Studnia. Podnoś się! - Magwer... On kazał... Ja... Zeszli w boczną uliczkę, wąską i krótką. Drzwi i okiennice domów o tej porze już pozawierano. Z dala dobiegały jakieś krzyki i ujadanie psa. Zapowiadała się ciemna noc, chmury pokryły całe niebo. U wylotu uliczki stała studnia, a obok niej napełnione do połowy koryto. Magwer pchnął Rodama. - Muszę ci powiedzieć... słów brakuje. - Dobra - Magwer przygiął Rodama do ziemi, chwycił go za kark. - Pochyl łeb. - Słuchaj., ja... Magwer przytrzymał chwilę głowę Rodama, puścił. Rodam poderwał się, kaszląc i parskając, odgarnął mokre włosy z czoła. Jego oczy patrzyły już trzeźwo. - Chciałeś coś powiedzieć - uśmiechnął się Magwer. - Ja? Nie... - Rodam pokręcił głową. - Co się stało? Nigdy nie lałeś w gardło za dużo piwa i łeb masz mocny. - Nigdy nie miałem umrzeć. Zresztą... chciałem. To nieważne teraz. Więc jak? - Dobrze, wszystko będzie dobrze - Magwer uspokajał się. - Jutro pójdziesz do Gorczem. Wtedy to się stanie. Rodam wykrzywił twarz w grymasie, który miał być uśmiechem. - Jak? - Tego ci nie powiem. Sam jeszcze nie wiem. Nie wiem! Zresztą ty też nie możesz poznać tej chwili. To musi być prawdziwa śmierć. I będzie. - Wiesz - odezwał się Rodam po chwili milczenia. - Boję się. - To dobra rzecz: strach. Człowiek, który się boi, żyje dłużej. Ale... potrzebna mi jest... - Tak? - Twoja krew. Dwie miski, Rodam. Mężczyzna zaczął podwijać rękaw bluzy. - Po co? - Nie wiem. Ale potrzebna. Na pewno. 4. Krew na wargach Zmierzchało już, gdy Doron dotarł do swojego domu, stojącego w samym środku Leszczynowej Doliny. Mieszkał w dużym, solidnym budynku o czterech izbach, z belek kładzionych na zrąb. Najbliżsi sąsiedzi postawili ziemianki dopiero na zboczu Wzniesienia Oprawców. Doron żył sam i nie pragnął niczyjego towarzystwa. Ród jego matki należał do zamożnych, władał ziemiami na Zagrzebanych Polach. Połonna wyszła jednak za mąż na męskim prawie dziedzicznym i musiała wyjechać z tamtej okolicy. Ojciec, Faagon, był sędzią klanów drwali. Gdy umarł, matka wróciła na północ, do swoich, wkrótce i jej kości połączyły się z ziemią. Kiedy Doron skończył lat dwadzieścia, wziął sobie kobietę z rodu Honów. Gdy miał dwadzieścia dwa lata, wygrał turniej i został Liściem. Ban podarował mu sześć włók ziemi z dwudziestoma rabami. W rok później żona Dorona urodziła martwą córkę, sama zmarła dwa dni po połogu. Liść odbył wtedy pielgrzymkę do Świętego Gaju, gdzie otrzymał przepowiednię. Od tamtego czasu nigdy nie stanął z bronią przeciw człowiekowi, nigdy nie ruszył na łowy, przestał uczyć sztuki walki karoggą. Ale sam ćwiczył codziennie. Wróciwszy do domu zzuł buty, zdjął koszulę i spodnie, czoło obwiązał opaską. Miał czterdzieści lat, a od siedemnastu nie walczył z przeciwnikiem. Księżyc przesłaniał chmury, jego nikły poblask nie potrafił wydobyć z ciemności kształtów wojownika. Gdyby ktoś podszedł do otaczającego dom płotu, usłyszałby głośny oddech mężczyzny, świst rozcinanego karoggą powietrza, trzask pękających pod stopami gałązek. Brzask dnia spłynął na wzgórza i Leszczynową Dolinę, gdy Doron przestał ćwiczyć. Świtało. Wiatr przepędził mgły znad Stawów Czarnego Tataraku, rozgonił chmury kryjące nocne niebo. Słońce wychynęło zza Krawędzi Świata. Powietrze mroziło zwykłym chłodem poranka, lecz Magwerowi zdawało się stokroć zimniejsze. Siedział w kucki, wpatrzony w pęd młodej lipy, odnalezionej poprzedniego dnia przez Ostrego. Lipa - śmiertelne drzewo. W Oltomar zmarłym dzieciom wkładają w usta lipowe kulki. Podobno w dalekich krajach grzebie się ludzi w lipowych skrzyniach. A w Daborze na lipie wieszano przestępców. Magwer, ubrany tylko w przepaskę biodrową, dygotał z zimna. Nogi mu już zdrętwiały, zgięty kark rozbolał, oplecione lipowymi witkami palce straciły czucie. Ostry stanął za plecami Magwera. Mówił powoli i cicho, tak że młodzieniec, słysząc szept, nie potrafił pojąć słów. Chrupnęło szkło zgniecionego w dłoniach flakonu, krew Rodoma zmieszała się z krwią Ostrego, a potem Szepczący dotknął zimnymi, lepkimi palcami pleców Magwera. Ostry zaczął gwizdać. Dźwięk - zrazu cichy - z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy, z początku niepewny, łamiący się - wciąż potężniał. I wtedy Magwer poczuł mrowienie przebiegające wzdłuż kręgosłupa, dreszcze przemieniające się w drobne ukłucia, coraz głębsze, boleśniejsze. Coś dziwnego, przerażającego wpełzło w myśli Magwera, coś, co sprawiło, że jego oczy przestały widzieć, uszy słyszeć, że stracił poczucie czasu. Obca siła wtargnęła w jego umysł, chciała nim zawładnąć, a Magwer nie potrafił się jej przeciwstawić. I nagle wszystko zamarło. Szepczący obszedł Magwera i stanął przed nim, choć młodzieńcowi wciąż się wydawało, że czuje na plecach dłonie Ostrego. Szepczący urwał jeden z lipowych listków. Z woreczka wyjął kawałek surowego mięsa, owinął go liściem i podał Magwerowi. Młodzieniec otworzył usta, zmrużył oczy. Jego zęby zacisnęły się na węźlastym mięsie, rozgniotły liść, język zlizał krew z warg. Magwer był gotów. Dorona obudził dobiegający z daleka krzyk. - Panie! Panie! Liść zdążył wstać i otworzyć drzwi, nim tamten wbiegł na podwórko. - Panie! - mężczyzna oddychał ciężko, zmęczony długim biegiem. Salota szanowano w całej okolicy nie tylko dla jego zręcznych palców, ale i dlatego, że najlepiej potrafił rozmawiać z Doronem. - Co się stało? - Panie... przybiegł dzisiaj mały Konta, on nocował u babki w Daborze, ale stara wysłała go skoro świt, bo ponoć w mieście działy się straszne rzeczy - Salot wyrzucił z siebie jednym tchem. - Co się stało? - Panie, była pono straszna walka. Wieczorem gwardziści wyszli na miasto, wiesz, panie, jacy oni są, czy to kobiety, czy mężczyźni