Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Mia³ na Nowolipiu ³adny sklep, ale wola³ nie czekaæ, a¿ klient wst¹pi, Chaskiel wola³ wst¹piæ do klienta. Handlowa³ tylko winem koszernym, odpowiednim do odmawiania b³ogos³awieñstw, zalecone by³o wino „Karmel”, s³odkie, z Ziemi Izraela, w smaku przypominaj¹ce aperitif „StRaphael” czy „Bartissol”. Pewnie przez tê koszernoœæ swoich win Chaskiel musia³ siê nosiæ ortodoksyjnie, wiêc w czarnej kapocie i brzydkiej czapce, czego moje siostry nie mog³y od¿a³owaæ, taki by³ piêkny. Kiedy Chaskiel przychodzi³ do nas przyjmowaæ zamówienie, moje siostry zaczyna³y wykazywaæ ogromne zainteresowanie dla win, siada³y przy stole, gapi¹c siê 27 w jego czarne b³yszcz¹ce oczy, a mama podawa³a mu herbatê z babk¹ piaskow¹. I potem, kiedy on wychodzi³, wszystkie trzy siê zachwyca³y: „Co za oczy!...” Innym mê¿czyzn¹, którego przyjœcie budzi³o niepokój ¿eñskiej po³owy naszego domu, by³ pan Borensztajn. Otacza³a go ciemna s³awa. „To don¿uan” — mówi³a o nim ze zgroz¹ mama i mnie od razu te¿ ogarnia³ lêk, chocia¿ nie wiedzia³em, co to s³owo znaczy. Jakiœ zajad³y facet. Ktoœ, czyje uk¹szenie mo¿e byæ jadowite. Pan Borensztajn pracowa³ jako buchalter w pewnej firmie towarów ¿elaznych, mia³ ju¿ prawie trzydzieœci lat i wci¹¿ jeszcze by³ kawalerem, w ¿aden sposób nie mo¿na by³o go sk³oniæ, ¿eby siê o¿eni³. Z kwiatka na kwiatek, coœ podobnego! I ka¿d¹ kobietê œwidruje bezwstydnie wzrokiem. Kiedy ojciec zapowiedzia³ po raz pierwszy jego przyjœcie, siostry i matkê ogarnê³o dziwne podniecenie, zupe³nie jakby mia³o siê staæ coœ strasznego, najazd tatarski czy coœ w tym rodzaju. Ja te¿ strasznie by³em go ciekaw. Przyszed³ doœæ za¿ywny blondyn, na pewno krótkowzroczny, nosi³ grube szk³a (spoza których tak œwidrowa³ œlepiami, ¿e panie czu³y siê oblepione spojrzeniem, wprost nagie) w rogowej oprawie („amerykañskie okulary” — pochwali³ siê, a mama natychmiast przyrówna³a go do Harolda Lloyda), ani trochê nie demoniczny, raczej mia³ pewn¹ rozmiêk³oœæ w twarzy, miêsisty nos i grube, wilgotne wargi. Mo¿e te wargi... Zdaje siê, ¿e doœæ by³ speszony swoj¹ opini¹, zrobion¹ mu „gêb¹” (chocia¿ nie zna³o siê jeszcze wtedy tego Gombrowiczowskiego pojêcia), chyba o niej wiedzia³, zw³aszcza ¿e mama nie szczêdzi³a mu przycinków. Jego szef, czarnow³osy dryblas o gêstych brwiach, pan Œwieca, nie ustawa³ w robieniu pikantnych aluzji, jakby mu zale¿a³o na tym gorsz¹cym podziwie dla cz³owieka, który u niego by³ na pensji. Chocia¿ moje siostry jakby nie wykazywa³y rozczarowania, tak oczywiste dla nich by³o, ¿e pan Borensztajn, wraz ze swoimi okularami w rogowej oprawie, jest osobnikiem zepsutym do szpiku koœci, ja poczu³em siê oszukany. Wiêc ten nieciekawy facet to ma byæ zdobywca serc niewieœcich? Którego spojrzenie przepala i doprowadza do omdlenia? Wiêc tych parê dowcipasów (bo jednak, na skutek nalegañ swojego szefa, pan B. wymamrota³ kilka ryzykownych dowcipów), to ma byæ owo zepsucie? Muszê wyznaæ, ¿e ów pierwszy widziany przeze mnie „don¿uan” spowodowa³ moj¹ nieufnoœæ do tego gatunku na ca³e ¿ycie. Pan B. znik³ nam póŸniej z oczu. Zdaje siê, ¿e mówiono, i¿ siê w koñcu o¿eni³, i to wcale dobrze. Nie wiem, co siê ostatecznie z nim sta³o. Nie wiem, jak zgin¹³. Nie wiem te¿, co siê sta³o z przemi³ym, piêknookim, zawsze uœmiechniêtym Chaskielem — sprzedawc¹ koszernych win. 28 Pan Balbus i pan Doktór Nas, dzieci, choroba wcale nie przera¿a³a. Stawaliœmy siê dziêki niej strasznie wa¿ni. Oczywiœcie, nic przyjemnego — gor¹czka, wymioty, ból okolic ucha z powodu œwinki, okropne zagl¹danie do gard³a za pomoc¹ ³y¿ki — ale warto by³o to znosiæ, bo rodzice siê martwili i mówili ³agodnie. Kiedy ja chorowa³em, to ja by³em wa¿ny, a brat musia³ siê odpowiednio zachowywaæ, a kiedy on chorowa³, to on stawa³ siê wa¿ny, i ja ju¿ siê nie liczy³em. Wtedy ten zdrowy zazdroœci³ choremu i mówi³: popatrz, jaki wa¿ny. Kiedy zdarzy³a siê choroba, wzywano domowego felczera: by³ nim pan Balbus, w którego mama wierzy³a bardziej ni¿ w stu doktorów, gruby, sapi¹cy, z bródk¹ podobn¹ do tej, któr¹ mia³ tamten bia³ogwardyjski genera³, co œpiewa³ na podwórzu. Pan Balbus (starszy felczer, taki by³ pe³ny jego tytu³) bra³ chorego za puls, otwiera³ kopertê du¿ego zegarka wisz¹cego na dewizce na brzuchu i liczy³ prawie bezg³oœnie. Wszyscy wiedzieli, ¿e to taka zgrywa, bo ¿adnego pulsu nie ma, tylko doktorzy udaj¹, ¿eby oszukaæ chorych, i starszy felczer Balbus, chocia¿ uczciwy cz³owiek, te¿ musia³ udawaæ. Potem zaczyna³o siê opukiwanie, os³uchwanie, proszê ³y¿eczkê, powiedz „aaa”, szerzej usta, jeszcze raz „aaa”, gard³o ob³o¿one. PóŸniej pan Balbus chwilê zastanawia³ siê w skupieniu, podczas gdy mama wpatrywa³a siê w niego jak w obraz. Pan Balbus nakazywa³ nacieranie, p³ukanie gard³a, czasem bañki, wreszcie sêpi¹c krzaczaste brwi wypisywa³ receptê, do której przyk³ada³ rzetelnie obchuchan¹ piecz¹tkê ze swoim nazwiskiem. Lekarstwo! Na sam¹ myœl o tym, co mnie czeka, robi³o mi siê md³o. Piêæ razy dziennie po ³y¿ce sto³owej. Coraz bli¿szy by³em md³oœciom. Aha, myœla³em sobie, trzeba bêdzie siê poawanturowaæ, ¿eby to by³a ³y¿eczka od herbaty. Z recept¹ bieg³o siê na Karmelick¹, bo kiedy by³em ma³y, na Nowolipiu nie by³o jeszcze apteki. Dopiero na kilka lat przed wojn¹ otworzono wy³o¿on¹ orzechow¹ boazeri¹ aptekê, nad jej wejœciem zosta³ zainstalowany zielony napis neonowy i by³ to jedyny neon na naszej ulicy, widoczny przez to z bardzo daleka, jego blask nas fascynowa³ i stanowi³ przedmiot dumy. Pana magistra, w¹satego Sarmaty, dzieci trochê siê ba³y, bo surowym g³osem nakazywa³ ciszê, gdy tylko ktoœ siê zapomnia³, i rzeczywiœcie by³o w tej aptece tak cicho, ¿e robi³o siê od tego nieswojo, zupe³nie jakby ktoœ mia³ zaraz umrzeæ. Najpierw pan Balbus skazywa³ chorego na g³odówkê. Po dwóch—trzech dniach sk³ada³ wizytê, znowu coœ kombinowa³ z tym rzekomym pulsem, zagl¹da³ do gard³a, oœwiadcza³, ¿e jest lepiej, i pozwala³ daæ trochê roso³u z kury z jajkiem (nazywa³o siê to „grzybek na rosole”), kartofelki t³uczone z mas³em, mo¿e byæ ze zsiad³ym mlekiem. ¯adnego miêsa, nic sma¿onego. PóŸniej bu³ka z kie³kiem owsianym. Pojutrze da mu pani skrzyde³ko od kury. Nikt nie œmia³ niczego zmieniaæ w zaleceniach pana Balbusa, tym bardziej ¿e leczenie okazywa³o siê naprawdê skuteczne. Do tego stopnia wszelka gor¹czka ³¹czy³a mi siê z surow¹ diet¹, ¿e kiedy na kolonii gimnazjalnej w Kroœcienku dano mi, choremu na anginê, galaretkê z nó¿ek, uzna³em to za oburzaj¹ce lekcewa¿enie mojego zdrowia. Zjad³em jednak, namówiony do tego przez pannê Ninê, czarnook¹ córkê kierowniczki kolonii, studentkê konserwatorium lwowskiego, która cieszy³a siê ogromnym autorytetem, bo i urocza by³a, i cudnie gra³a dla nas nokturny Chopina... na fujarce