Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Trzy lata pobytu na tronie królowej wystarczyło sprytnej Francuzce, by sobie zjednać rozdawaniem urzędów całą rzeszę popleczników. Więc gdy i ona - myślał Ossoliński - wesprze Kazimierza, gdy i królewicz, co kanclerzowi wydawało się pewne, przyrzecze wdowie królewskiej małżeństwo, szanse biskupa Karola znacznie zwątleją. "A któż w państwie tego dokona, jeśli nie Ossoliński" - myślał nie bez pewnej pychy. Więc i teraz wyzyskując obecność na swych pokojach pana armatnego powiedział: - Cieszą mnie słowa waszmości, bo widzę, że i tobie miły Kazimierz. Pomóżże zatem swoją mądrą głową, by jedność była w narodzie. Rzecz w tej chwili najważniejsza mieć króla jak najprędzej. - Tak i ja myślę, mości kanclerzu. - Daj rękę! A teraz, skoro już jesteś u mnie, zapytam jeszcze o jedno. Wiem, że za zgodą króla nieboszczyka zadbałeś o opatrzenie twierdz i arsenałów, więc ciekaw jestem, jakie masz teraz potrzeby. Póki króla nie ma i póki prymas chory, niestety mnie trzeba o wszystkim pamiętać. Gdy się wszczęła rozmowa o artylerii, pan armatny poczuł się bardziej swojo. Opowiadał o stanie zbrojowni, ilości prochów i sprzęcie zarówno w arsenale warszawskim, jak i w cekhauzach w Barze, we Lwowie i w Kudaku. Informował właśnie kanclerza tak o nowych potrzebach artyleryjskich, jak i długach dotąd nie spłaconych, gdy drzwi do gabinetu uchyliły się i stanął w nich pokojowy. - Któż tam znowu? Nie widzisz, że rozmawiam z panem armatnym - skarcił go kanclerz. - Sprawa pilna, proszę waszej miłości. Wrócił w tej chwili dworzanin Marcin Dębski i prosi o szybkie posłuchanie. - Dębski? Wołaj w tej chwili! - krzyknął kanclerz podniecony do najwyższego stopnia. - Panie armatny, toż to goniec zza Dniepra, którego tam przed dwoma miesiącami wysłałem. Daj Boże dobre wiadomości. Wszedł Dębski. Już na sam widok jego twarzy ogarnęły Ossolińskiego złe przeczucia. - A cóż się z tobą działo tyle czasu? Mówże, z czym przybywasz! - Mości kanclerzu, nie daj Boże takiego poselstwa. Bóg zbyt ciężko nas doświadczył. Zaczął opowiadać o Żółtych Wodach, potem o Korsuniu. W krótkich, tragicznych w swej wymowie zdaniach zdawał relację ze swej wyprawy. Widział wszystko na własne oczy i przecierpiał na własnej skórze. Mówił o tym, jak to uciekł spod Korsunia, ze wstydem wyznając, że nie jak dworzanin kanclerski, ale jak parobek w chłopskiej siermiędze uciekał lasami ku Lwowu, jak omijał Białą Cerkiew, Malinówkę, wsie i osiedla, bo wszędzie jeden bunt, jedna rebelia, pożoga. - Wasza miłość, od rebelii zajmują się wsie jak od ognia. Niebo nocami pełne płomieni, bo chłopstwo pali dwory pańskie i kościoły z takim trudem tam budowane. Nieszczęsna szlachta opuszcza domostwa i borami jak zwierz leśny ucieka ku Wiśniowcu, ku Barowi i ku Lwowu. Wszędzie zgiełk, pomieszanie i lament, jakiego Korona polska nigdy nie słyszała. Dwa konie zajeździłem i pierwszą noc na jakim takim wczasie spędziłem dopiero we Lwowie u pana Ostroroga. Zabawiłem tam dwa dni, bo podczaszy zbierał wiadomości, chcąc waszej miłości opisać nieszczęścia, w jakich się znalazły ziemie ruskie. Dał te oto listy, by wasza miłość mógł z jego słów rozeznać się w całej sytuacji. W grobowej ciszy, jaka teraz zapanowała w izbie, kanclerz rozrywał pieczęcie i czytał półgłosem: - "Nieprzyjaciel wszystko wojsko pogromił. Postrzelony hetman polny i wzięty do Kozaków. Hetman wielki, w szyję raniony, w rękach tatarskich jest i wielu znacznych, a drudzy na placu zostali. Dnia dwudziestego szóstego maja rano we trzech godzinach stało się. Chmielnicki z tymże pogaństwem idzie w głąb Polski, miasta mieczem i ogniem wojując, drugie osadzając. W Białej Cerkwi siedzibę wojny zasadzi, a potem o Kijowie myśli, książęciem ruskim tytułując się. Kozaków szpiegów siedemdziesięciu dziewięciu wyszło do Polski, którzy co przedniejsze miasta palić mają. Z tych jednego w Brzeżanach dostano, który to wszystko na mękach wyznał. Dan ze Lwowa wśród szczęku broni, dnia czwartego czerwca nieszczęsnego 1648 roku." - Stało się - szepnął złamany wiadomością Krzysztof Arciszewski. Groźna była prawda tego lakonicznego słowa. Stało się, nieszczęście zawisło nad Rzecząpospolitą. Nie jedno nieszczęście, ale kilka naraz, idących po sobie jak lawina