Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Śmiechu warte, w jak wielkie wprawiła ich wkrótce pomieszanie, bowiem choć na swój sposób dzielne chłopaki, wszakże nienarodzone dziecię równie sprawnie włada francuską mową co oni. Gdy z początkiem kolacji księżniczka zwróciła się do hrabiego i powiedziała, z wdziękiem, który poraził jego serce: „Je crois avoir fait la connaissance d’un gentilhomme qui vous etan apparente en Pologne 1’ete dernier” oraz: „La beaute des dames de la cour d’Angleterre me met dans le ravissement. On ne peut voir une dame plus gracieuse que votre reine, ni une coiffure plus belle que la sienne”, i lord Francis, i hrabia ogromnie się zmieszali. Jeden nałożył jej hojną ręką sosu rzodkiewkowego, drugi zagwizdał na swego psa i kazał mu stanąć na tylnych łapach i prosić o kość. Księżniczka nie potrafiła już dłużej powstrzymać śmiechu, a Orlando, potkawszy się z nią oczami ponad głowami dzików i faszerowanymi pawiami, również się roześmiał. Roześmiał się, lecz śmiech na jego ustach zamarł w zdziwieniu. Kogóż ja kochałem, kogóż ja kochałem do tej pory, zadawał sobie pytanie pośród burzy uczuć. Staruchę, odpowiedział sobie, samą skórę i kości. Rumianolice dziewki, których by nie zliczył. Jęczącą zakonnicę. Zawziętą, okrutnoustą awanturnicę. Zwały koronek, stosy uprzejmości. Miłość nie znaczyła dla niego nic prócz trocin i popiołów. Rozkosze, jakie z niej czerpał, smakowały arcymdło. Zdumiał się, że przeszedł to wszystko bez ziewania. Bo gdy teraz patrzył, krew w nim ruszyła; lód obrócił się w jego żyłach w wino; usłyszał szum wód i śpiew ptaków; zimowy pejzaż skruszyła wiosna; ruszył na śmielszego wroga aniżeli Polak czy Maur; dojrzał sterczący ze szczeliny kwiat niebezpieczeństwa; wyciągnął przed siebie dłoń - właśnie recytował do siebie jeden ze swych najbardziej namiętnych sonetów, gdy księżniczka zwróciła się do niego. - Byłby pan łaskaw podać mi sól? Oblał się głębokim rumieńcem. - Z największą rozkoszą, Madame - odparł z doskonałym francuskim akcentem. Bowiem, chwała niech będzie niebiosom, posługiwał się tą mową jak swoją własną; uczyła go służebna matki. Może jednak byłoby dlań lepiej, gdyby się nigdy jej nie nauczył; nigdy nie odpowiedział na ten głos; nigdy nie poszedł za blaskiem tych oczu... Księżniczka ciągnęła dalej. Cóż to za durnie o manierach stajennych, spytała, co siedzą koło niej? Cóż to za wstrętną miksturę wlano jej na talerz? Czy w Anglii psy jedzą z tego samego stołu co ludzie? Czy ta pocieszna figura na końcu stołu z włosami utrefionymi w słup (comme une grande perche mal fagotee) to naprawdę królowa? Czy król zawsze tak się ślini? Który z tych gogusiów to George Villiers? Choć z początku pytania te wprawiły Orlanda w zmieszanie, postawione zostały z tak zabawnym przekąsem, że nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Ponieważ zaś poznał po niewzruszonych twarzach dokoła, że nikt nie zrozumiał ani słowa, odpowiadał równie swobodnie, jak ona pytała, równie wyborną francuszczyzną. Taki początek miała ich zażyłość, która wkrótce przerodziła się w dworski skandal. Niebawem zauważono, że Orlando okazuje Rosjance znacznie większe względy, niżby wymagała tego zwykła grzeczność. Nigdzie nie widziano go częściej jak u jej boku, a ich rozmowy, choć dla pozostałych niezrozumiałe, prowadzone były z takim ożywieniem, wywoływały rumieńce tak świeże i śmiech tak gromki, że nawet i najbardziej ograniczeni mogli się domyślić ich materii. Ponadto w Orlandzie zaszła niezwykła przemiana. Tak żwawego nikt go uprzednio nie widział. W jeden wieczór wyzbył się swej chłopięcej nieporadności; przeszedł metamorfozę z nadąsanego wyrostka, który nie umiał wejść do niewieściej komnaty, nie strącając przy okazji połowy bibelotów ze stołu, w szlachcica, pełnego wdzięku, męskiego i dwornego. Widok Orlanda sadzającego Moskalkę (tak ją bowiem zwano) na sanie, podającego jej ramię do tańca, chwytającego kropiastą chusteczkę, którą upuściła, uprzedzającego każde życzenie nadobnej damy, przywracał blask starym oczom i jeszcze przyspieszał tętno młodych serc. W górze zbierały się jednak chmury. Starcy wzruszali ramionami. Młodzież chichotała zasłoniwszy usta dłonią. Wszyscy wiedzieli, że Orlando jest przeznaczony innej. Waćpanna Margaret O’Brien O’Dare O’Reilly Tyrconnel (gdyż tak zwała się naprawdę Euphrosyne, której dedykowane były sonety) nosiła na serdecznym palcu lewej dłoni przecudny pierścień z szafirem, otrzymany w darze od Orlanda. Jej to przysługiwało nadrzędne prawo do jego względów. Choćby jednak upuściła wszystkie chusteczki ze swej garderoby (a miała ich tuziny), Orlando nigdy nie zniżyłby się do ich podniesienia. Mogła czekać i dwadzieścia minut, by pomógł jej wsiąść na sanie, by nareszcie zdać się na usłużną dłoń Negra. Gdy ślizgała się na łyżwach, co czyniła dość niezgrabnie, nie miała u boku nikogo, kto by dodał jej odwagi, a gdy upadała, czyniąc przy tym nielichy łoskot, nikt nie stawiał jej na nogi i nie strzepywał śniegu z jej spódnic. Choć była z natury flegmatyczna, nieskora do gniewu i mniej skłonna aniżeli większość dworzan, by uwierzyć, że byle cudzoziemka może jej wykraść uczucia Orlanda, nareszcie Margaret nie oparła się podejrzeniom, że lęgnie się coś, co zakłóci spokój jej ducha. W istocie z upływem dni Orlando coraz mniej dbał o skrywanie swych uczuć. Pod byle jaką wymówką opuszczał towarzystwo, gdy tylko skończyło biesiadać, bądź wymykał się spośród łyżwiarzy, którzy stawali do kadryla. Chwilę później zauważano, że brakuje także Moskalki. Najbardziej oburzało dwór, i raniło w miejsce najczulsze, a więc w dworską dumę, że zalotników często widziano przechodzących pod jedwabnym sznurem, który oddzielał królewskie grunta od publicznej promenady nad rzeką, i znikających w tłumie pospólstwa, albowiem księżniczka nagle tupała nóżką i wołała: - Zabierz mnie stąd