Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
To, cze- go dokonamy, będzie zawsze żyło w historii. Te dwa tygodnie, które poświęciliśmy na zorganizowanie eks- pedycji były okresem chaosu, radości i rozczarowań. Dla mnie był to również czas nowych odkryć. Po raz pierwszy zobaczyłem wtedy statki z naszej floty i postawiłem stopę na jednym z nich. Jerana, Alcyda i Saporcja dostarczyły większość okrętów, zarówno powol- nych jednostek handlowych, jak i długich, smukłych bojowych ga- ler. Statki handlowe poruszały się głównie dzięki żaglom, chociaż miały też kilka długich wioseł, używanych podczas manewrowania w porcie lub w czasie ciszy morskiej. Załadowano na nie żywność, wino, obrok dla koni, a dwa wyposażono tak, by mogły przewieźć oddział ciężkiej kawalerii z Jerany i Alcydy. Tym drugim przewo- dził książę August. Płynęły one na pokładzie „Wartkiego Potoku", statku, który wziął nazwę od posiadłości, gdzie zakwaterowana była Konna Gwardia księcia. Bojowe galery miały co prawda jeden maszt, w walce jednak używano wyłącznie wioseł. Trzech mężczyzn przy jednym wiośle, dwadzieścia wioseł po każdej stronie - taki statek mógł się poru- szać z szybkością pięciu węzłów na godzinę, a gdy zbliżał się do statku nieprzyjaciela, osiągał nawet prędkość do dwunastu węzłów. Przybudówki na dziobie i rufie pozwalały żołnierzom strzelać z kusz. Wydłużony bukszpryt tworzył ostrogę, która podczas podejścia mogła skosić wiosła przeciwnika. I co ważniejsze, przebić się też przez mur tarcz przy burcie nieprzyjacielskiego okrętu. Była też na tyle szero- ka, że wojownicy mogli wedrzeć się na jego pokład. Na dziobie i na rufie zamocowano też dwie pary wielkich obro- towych kusz. Wystrzelone z nich metrowej długości bełty przebijały na wylot zbroje i pokład. Haki abordażowe na mocnych linach lub łańcuchach służyły do pochwycenia i przyciągnięcia statku nieprzy- jaciela. Dwie małe katapulty na platformach na kółkach można było przetaczać i strzelać z nich kanistrami naphtalmu, substancji podob- nej do smoły, która paliła się wściekłym płomieniem, albo małymi pociskami o nazwie „krucze stopy", które wbijały się w pokład i ka- leczyły bose nogi marynarzy. Patrząc z przystani, trudno było dobrze obejrzeć całą flotę, ale ja miałem okazję polecieć jednym z wielkich yslińskich balonów. Wznoszenie się w górę poszło całkiem gładko i wkrótce znalazłem się o wiele wyżej niż koszyk, którym poprzednio jeździłem. Wzlaty- waliśmy tak szybko, że miałem wrażenie, jakbym zostawił żołądek gdzieś na dole. To było jednak niewiarygodne przeżycie. Patrzyłem, jak ludzie robią się mali jak mrówki, a budynki jak domki dla lalek. Pomyślałem, że Gyrkymowie mogą przez całe życie oglądać świat w ten sposób i miałem tylko nadzieję, iż widok ten był dla nich za- wsze tak magiczny jak dla mnie. Oprócz czterdziestoosobowej załogi i trzydziestoosobowej kom- panii żołnierzy każda galera mogła zabrać dodatkowo trzydziestu wojowników. Gwardie przyboczne, z których skompletowaliśmy naszą armię, składały się z dwóch kompanii, a więc do przewiezie- nia każdej z nich potrzebne były dwie galery. Jeden statek handlowy wiózł zapasy dla dziesięciu galer. Wystarczyłyby zatem tylko cztery. Wzięliśmy jednak dwa razy więcej, bo założyliśmy, że żywność przy- da się ludności Okrannelu lub nam samym, jeśli kampania będzie się przedłużać. Towarzyszyło nam więc osiem handlowców, nie li- cząc dwóch statków-stajni. Czterdzieści osiem statków o wielobarwnych kadłubach i żaglach stało na kotwicach w yslińskiej przystani, czekając aż wyruszymy. Wiedzieliśmy, że dołączą do nas posiłki z Loąuellynu, nie byliśmy jednak pewni, ile elfijskich okrętów zostanie przysłanych. UrZethi nie mieli statków, a z miny Faryaah-Tse Kimp można było wnioskować, że w ogóle nie chciała mieć nic wspólnego z oceanem. Kontyngent wystawiony przez krainy Ludzi liczył dwa tysiące czterystu żołnierzy i dwa razy tylu marynarzy, którzy w razie potrzeby mieli otrzymać miecze i włączyć się do walki. Była to bardzo duża armia, zdolna dać obrońcom Okrannelu chwilę wytchnienia, bardzo im potrzebną. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo plotki krążące wśród członków ekspedycji mówiły co innego. Ludzie powiadali, że Chy- trina, którą uważano za córkę Kiruna, jego nałożnicę, albo jedno i drugie, zebrała ogromną hordę i już teraz opanowała Okrannel. Su- gerowano nawet, że wiadomości ze Svarskyi zostały sfałszowane, żadne oddziały nie sposobią się tam do obrony, a do wysłania tych pełnych nadziei wiadomości zmusiła ludzi Chytrina, by nas wciąg- nąć w pułapkę. Pan Norrington natychmiast wyśmiał ten pomysł. - To byłoby bez sensu. Pozwolenie wysyłania do nas wiadomo- ści stanowiących ostrzeżenie, że jej hordy ruszą do boju, ułatwiłoby nam zadanie. Nikt też nie donosi z Jerany o napływie uchodźców, czego należałoby spodziewać się, gdyby Okrannel upadł. Ponadto, jak zauważył król Stefin, wiadomości zostały wysłane przez jego syna, księcia Kiryła. Ale jeśli Chytrina zdołała nauczyć kogoś, by myślał i pisał jak Kirył, to jest zdolna do wszystkiego i czas porzu- cić wszelką nadzieję. Pan Norrington nie lekceważył jednak relacji o tym, że Chytrina stworzyła elitarną formację przywódców, których nazwała sullanci- rami. Ludzie zazwyczaj mówili o nich Czarni Lansjerzy. Podobno znajdowali się wśród nich ludzie renegaci, mądre vylaeny i jazgot- niki magicznie obdarzone inteligencją. Tych straszliwych wojowni- ków widywano w Okrannelu, ale szczegóły były niejasne. Według plotek Chytrina sprawiła, że zjedli oni swoje własne cienie i stali się potężni i nieśmiertelni