Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Wysłuchawszy, co ma do powiedzenia, Alex doszła do wniosku, że sprawa , jest śliska, tym bardziej że nie miała gwarancji, iż facet nie kłamie. Powiedziała mu, że musi się jeszcze zastanowić i zasięgnąć rady ( wspólników, lecz obawia się, że przy obecnym nawale obowiązków nie byłaby w stanie poświęcić jego sprawie tyle czasu, ile trzeba i ile zapewne by od niej oczekiwał. Była bardzo dyplomatyczna, ale również zdecydowana. Obiecała, że w ciągu kilku dni — zaraz po i, konsultacjach ze współpracownikami — udzieli mu ostatecznej odpowiedzi. Oczywiście nie miała zamiaru z nikim się konsultować. Po prostu potrzebowała trochę czasu na podjęcie decyzji, chociaż raczej nie przypuszczała, by chciało jej się pakować w tę sprawę. Punktualnie o piątej spojrzała na zegarek, zadzwoniła po sekretarkę, Liz Hascomb, i zapowiedziała, że zaraz wychodzi. Kiedy tylko pozwalały na to obowiązki, kończyła pracę o siedemnastej. Podpisała jeszcze kilka listów, a parę minut później Elizabeth Hascomb zabrała z jej biurka notatki do przepisania oraz podpisaną korespondencję i z uśmiechem na twarzy ruszyła do wyjścia. Elizabeth była wdową dobiegającą wieku emerytalnego. Chociaż sama miała czwórkę dzieci, szczerze podziwiała Alex, tak dbającą o córeczkę i starającą się kończyć pracę możliwie wcześnie. Jej zdaniem świadczyło to, że jest ona nie tylko dobrą prawniczką, ale i wspaniałą matką. Sama dochowała się już szóstki wnucząt i wprost uwielbiała słuchać opowieści o małej Annabelle, a także oglądać zdjęcia, które Alex często przynosiła do biura. — Ucałuj ode mnie pannę Annabelle. Jak jej idzie w przedszkolu? — Świetnie. Dziękuję. — Alex uśmiechnęła się i wrzuciła do teczki ostatnie papiery. — Pamiętaj, proszę, żeby przesłać Billingsowi te notatki. I przygotuj mi na rano akta Schultza. O wpół do dziewiątej spotykam się z Brockiem. Miała mnóstwo do przemyślenia. Początek rozprawy Schultza wyznaczono na środę. Było więcej niż prawdopodobne, że spędzi przynajmniej tydzień poza biurem, a to oznaczało, że wcześniej musi pozałatwiać jak najwięcej spraw. Zanosiło się na to, że w poniedziałek i wtorek będzie miała pełne ręce roboty. — No to do jutra. Alex raz jeszcze uśmiechnęła się do Liz, która wiedziała, że w razie nagłej potrzeby może z czystym sumieniem zadzwonić do niej do domu albo przesłać jej dokumenty przez posłańca, jej przełożona bowiem, przy całym swoim oddaniu Annabelle, starała się być zawsze osiągalna. Pięć minut później; Alex wyszła na zatłoczoną Park Avenue. Panował ogromny ruch i trzeba było wyjątkowego szczęścia, by złapać taksówkę. W końcu dopięła swego i dopiero wtedy zwróciła uwagę na piękną pogodę. Było ciepłe, słoneczne październikowe popołudnie, łagodny wiatr niósł pierwsze zapowiedzi nadchodzącej jesieni. Chętnie zrobiłaby sobie spacer, lecz nie miała czasu — musiała jak najszybciej dotrzeć do domu, do czekającej córki. Wsiadła więc do taksówki, rozmyślając o psotnej piegowatej twarzyczce Annabelle. Trudno też było nie pomyśleć o upragnionej ciąży. Próbowali już od trzech lat i Alex bardzo się martwiła, że wciąż bez rezultatu. Z drugiej jednak strony nie czuła się jeszcze gotowa do bardziej radykalnych sposobów. Jak przy takim natłoku obowiązków znalazłaby czas na przykład na zapłodnienie in vitrot Byłoby dużo prościej, gdyby zwyczajnie zaszła w ciążę. Niby wszystkie wyniki badań miała prawidłowe, tymczasem wciąż nie mogli się doczekać drugiego dziecka. Tak rozmyślając przypomniała sobie, że zaraz po powrocie do domu musi zrobić „niebieski test", by upewnić się, że nie przegapili optymalnego momentu. Z obliczeń wychodziło jej, że owulacja powinna wypaść w sobotę albo w niedzielę. Dzięki Bogu, przynajmniej nie będzie wtedy w pracy ani w sądzie. Kiedy taksówka utknęła w korku na rogu Madison Avenue i Siedemdziesiątej Czwartej, Alex postanowiła pokonać ostatnie trzy przecznice na piechotę. Po całym dniu spędzonym w zamkniętym pomieszczeniu świeże powietrze dobrze jej zrobiło, a na samą myśl o czekającej w domu Annabelle przyspieszyła kroku, raźno wymachując teczką. Być może Sam także już wrócił. Po siedemnastu latach małżeństwa nadal szalała na jego punkcie. Miała wszystko: sukcesy zawodowe, cudowną córeczkę, ukochanego męża. Była najszczęśliwszą kobietą pod słońcem i dobrze o tym wiedziała. Czuła głęboką wdzięczność za każde błogosławieństwo w swoim życiu, za każdy kolejny dzień. Czuła też, że nawet jeśli nie uda jej się zajść w ciążę, to też nie będzie jeszcze koniec świata. Być może w takim wypadku zdecydują się na adopcję. Albo zadowolą się samą Annabelle. W końcu oni też byli jedynakami i wcale im to nie zaszkodziło. Przeciwnie, podobno jedynacy są inteligentniejsi. Była pewna, że cokolwiek się zdarzy, zawsze sobie poradzą. Pewnym krokiem weszła do domu, posyłając odźwiernemu szeroki, radosny uśmiech. Otworzywszy drzwi Alex stwierdziła, że w mieszkaniu panuje dziwna cisza. Znikąd nie dochodził żaden odgłos, zaczęła się więc zastanawiać, czy Carmen nie zabrała Annabelle do parku na dłużej niż zwykle. Na ogół wracały do domu przed piątą i jeszcze przed obiadem Carmen kąpała małą. Kiedy jednak Alex weszła do łazienki, ujrzała Annabelle siedzącą niczym księżniczka w górach piany, która prawie całkiem ją zakrywała. Carmen przycupnęła na skraju wanny i przyglądała się jej, mała zaś udawała syrenę. Nie odzywała się ani słowem, tylko „pływała" w tę i z powrotem, co chwilę znikając w białej pianie. Kąpiel w marmurowej wannie mamy była dla niej nie lada gratką