Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
I znowu miał rację. Dolph z powrotem zamienił się w chłopca, ubrał i pomaszerował ścieżką. - Czemu wszystko zawsze musi być aż tak skomplikowane? - westchnął. Po jakimś czasie natrafili na dość duże bagno. Dolph znowu przeobraził się w ptaka, rozpostarł skrzydła i sprawdził, czy ma wystarczającą przestrzeń do lotu. - Ale... - tak jak poprzednio, odezwał się Marrow. Chłopiec jednak nie czekał, aż szkielet skończy zdanie. Pochwycił go w swe szpony, zamachał skrzydłami i poszybował na sam koniec bagna, ku rosnącym tam drzewom. Z impetem uderzył w gałęzie, które wydały się z tego równie niezadowolone jak on. Posypały się liście. - ...trzeba było rozejrzeć się za dłuższym pasem startowym... - dokończył Marrow. Dolph na powrót przeistoczył się w chłopca. Wstał i zaczął rozcierać obolały mały palec u lewej dłoni. Zaraz potem zauważył złamane pióro. Leżało na ziemi. - Musiałem je utracić, wpadając na drzewa - mruknął zmartwiony. Miał zdartą skórę. Obrażenia doznane w jednej postaci, przenosiły się na drugą. Wsunął palec do ust i zaczął ssać ranę. Był zmartwiony. Szli dalej, aż w końcu dotarli na rozległą równinę. Dolph zamienił się znów w ptaka- olbrzyma, spojrzał przed siebie, by się upewnić, czy ma dość miejsca na start i sięgnął po szkielet. - Ale... - rzekł Marrow. Tym razem Dolph przystanął. - Może powinniśmy sprawdzić kierunek wiatru - zaproponował kościej. Wiatru? Dolph przechylił głowę i nadstawił dziób. Poczuł miły podmuch wiejący dokładnie w tym kierunku, w którym zamierzał frunąć. Nie ma problemu! Zaczął machać skrzydłami. - ...ponieważ... - mówił dalej Marrow. Dolph jednak go nie słuchał. Coraz szybciej wymachiwał skrzydłami. W końcu wzniósł się w powietrze. Natychmiast zaczął lecieć, łagodnie popychany przez wiatr. Ciągle trzepotał skrzydłami, ale już się nie unosił. Po chwili znalazł się nad niewielkim pagórkiem. Uderzył w niego łapami, stracił równowagę i wpadł w poślizg. Trochę wyhamował, lecz stracił następne pióro. - ...wiatr od ogona utrudnia lot w górę - pouczył go kościej. Dolph znowu stał się chłopcem. Na lewym udzie miał głęboką, piekącą ranę. - Masz jeszcze coś do powiedzenia? - zapytał z ironią w głosie. - Ja? Nie - odpowiedział Marrow. - No to może wyjaśniłbyś mi, jak mam się wzbić aż pod chmury, jeśli zawsze jest jakieś „ale”? - Może gdybyś natrafił na wiatr od czoła, poszłoby ci lepiej? - Wtedy znosiłby mnie w tył... - Przyznaję, iż to niezbyt logiczne, jednak wiem, że ptaki tak robią. - No, cóż... dobrze, spróbuję, ale jeśli się znowu rozwalę, to będzie to wyłącznie twoja wina. - Oczywiście - przytaknął natychmiast Marrow bez cienia urazy. Krew go nie zalała, bo jej po prostu nie miał. Szli teraz zgodnie z kierunkiem wiatru, dopóki nie znaleźli odpowiednio długiej i rozległej polany nadającej się do startu. Potem Dolph znów przeobraził się w ptaka, ustawił czołem do wiatru, podniósł szkielet i przystanął. Marrow był teraz pewien powodzenia, lecz nagle coś jeszcze przyszło mu do głowy. - Ale... Tym razem Dolph poczekał, aż dokończy. - ...może najpierw byś coś zjadł? Zjadł? Był głodny, ale mógł jeszcze z tym poczekać. Spieszno mu było do Zamku Dobrego Maga i do Przygody! Zatrzepotał skrzydłami i odbił się od ziemi. Wiatr od czoła natychmiast porwał go do góry. Teraz mógł naprawdę latać! Nareszcie! Po chwili, sam nie wiedząc jak, złożył skrzydła i z powrotem wylądował na ziemi. Wyszło mu to całkiem nieźle. Następnie znowu zamienił się w chłopca. - Dlaczego mam coś zjeść? - zapytał. - Bo, o ile znam się na tym, latanie pochłania mnóstwo energii, a ta u żywych istot bierze się z jedzenia - wyjaśnił mu Marrow. Dolph wyobraził sobie, co by to było, gdyby nagle zasłabł gdzieś w górze, powiedzmy nad głębokim oceanem, albo w pobliżu jaskini straszliwego smoka. - No już dobrze, podaj mi chlebak. - Ciekaw jestem... Dolph wydarł mu chlebak z dłoni. Zaczynał tracić cierpliwość. Szybko wyjął kanapkę i na moment zamarł bez ruchu. - ...czy energia jest względna, czy bezwzględna... - dokończył Marrow. - O czym ty mówisz? - Wydaje mi się, że te kanapki starczą ci jedynie na jakiś czas. Ale może wystarczyłyby ci na dłużej, gdybyś... Dolph już otwierał usta, by ugryźć duży kawał chleba, lecz zatrzymał się, nie tknął go i czekał. - ...jadł je, zmniejszywszy nieco swe wymiary. Dolph zamyślił się, po czym powiedział: - Wiesz, gdy jestem duży, o, na przykład jako sfinks, mogę pożreć całe tony jedzenia, a i tak po jakimś czasie jestem głodny. Tak samo się dzieje, gdy jem będąc czymś małym. Potem z powrotem mogę się zmienić w coś dużego, lecz i tak w swoim czasie znowu jestem głodny. Nigdy jednak o tym nie myślałem. - No ale gdy zjesz okruszek jako mrówka, wystarczy ci on na tak długo, jakbyś zjadł kanapkę, będąc chłopcem czy wołu, będąc wielkim ptakiem. - Chyba tak - odpowiedział Dolph, zerknąwszy na kanapkę. - Ale jeżeli zamienię się w mrówkę, ktoś może mnie rozdeptać. Marrow odłamał z kanapki kawałek chleba i uniósł go w górę na swej kościstej dłoni. - Ja na ciebie nie nadepnę... Z pewnością miał rację. Marrow nigdy nie wyrządził nikomu nic złego. Dolph stwierdził, że może wspaniale wykorzystać swego towarzysza podróży. Kościej pomagał mu, gdy było trzeba i chronił, gdy znalazł się w tarapatach. Matka słusznie postawiła mu taki warunek. Dolph jednak nie chciał przyznać jej racji. Jeszcze nie było go na to stać. Podszedł do Marrowa, chwycił jego kościste palce w swoje powleczone ciałem dłonie i przeobraził się w mrówkę. I nagle niewielkimi, owłosionymi nóżkami kurczowo złapał się wielkiej, białej kości. Ależ teraz był mały! Ważył prawie tyle co nic, było mu łatwo uczepić się podłoża. Czuł, że nic mu się nie może stać. Wdrapał się na czubek palca i przemaszerował po kościach na sam środek dłoni