Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Tu zaś nie było ani stołu, ani światła. Tu mieli broń, byli naszprycowani adrenaliną i wypełniali rozkazy, starając się nie popełnić błędu, który mógłby zniszczyć im karierę. Takim błędem mogła być śmierć zakładnika. Dlatego gdyby Ambler i Caston dobrze odegrali swoją rolę, tamci odebraliby to widowisko jako namacalny fakt, fakt niezbity, który przesłoniłby wszystkie pozostałe szczegóły w rodzaju wzrostu czy koloru ich włosów. Ambler nachylił się do ucha Castona i podał mu kolejne wskazówki. Ten nabrał powietrza i ryknął: - Chcę rozmawiać z waszym dowódcą! - Gdyby mówił spokojnie, tak jak podczas zwykłej rozmowy, na pewno trząsłby mu się głos, lecz krzycząc, brzmiał odważnie i stanowczo. Cisza. Przybrawszy przerażony wyraz twarzy, Ambler runął na drzwi, jakby ktoś go gwałtownie popchnął. Ze stojącym tuż za plecami Castonem wcisnął głowę w wielką, wystrzępioną dziurę i wyszeptał: - On mnie zabije! Błagam, zróbcie coś! - I dziko wytrzeszczył oczy, jak rozhisteryzowany cywil w szponach niewyobrażalnego koszmaru. Po drugiej stronie drzwi zobaczył tych samych komandosów co przedtem, dwóch ciemnowłosych, muskularnych mężczyzn o mocno zarysowanym podbródku. Obaj patrzyli nie na niego, tylko w mrok za nim, nieświadomi, że ich cel stoi tuż przed nimi. - Chcę rozmawiać z waszym dowódcą - powtórzył Caston głośnym, pewnym siebie głosem. - Natychmiast! Komandosi wymienili spojrzenia i Amblerowi mocniej zabiło serce. Nie mieli dowódcy. Przynajmniej na razie. Przyjechali tu sami. Szybka reakcja kosztem oszczędności personalnych. Nie ulegało wątpliwości, że już niebawem nadciągną posiłki, jednak chwilowo działali bez wsparcia. - Zróbcie coś, on mnie zabije - wychlipał przerażony "zakładnik". - Spokojnie, nic panu nie będzie - odparł cicho wyższy komandos. - Wypuść go! - krzyknął drugi. - Wypuść go i porozmawiamy! - Macie mnie za kretyna? - wrzasnął natychmiast Caston. Księgowy improwizował! Ambler był zdumiony. - Zrobisz mu krzywdę i będzie po tobie! - odkrzyknął wyższy komandos. Negocjacje z porywaczami przerabiali na początku kursu, ale pobieżnie. Najwyraźniej próbował przypomnieć sobie podstawowe taktyki działania. W tym samym momencie Ambler osunął się gwałtownie na podłogę, znikając im z pola widzenia. - Chryste! - stęknął, jakby Caston zdzielił go czymś w kark. Mieli teraz krótką chwilę na szybką naradę. Całą akcję musieli przeprowadzić bez najmniejszego błędu. Precyzja należała do wartości, które Caston zawsze bardzo cenił, a wyraz najwyższego skupienia na jego twarzy świadczył o tym, że ceni ją również i teraz, nawet w tych okolicznościach. Ambler wstał, ponownie pokazując tamtym swoją przerażoną twarz i gwałtownie szarpnął głową, jakby Caston dźgnął go lufą w potylicę. - Błagam - jęknął - wydostańcie mnie stąd! Nie wiem, kim jesteście. I nie chcę wiedzieć. Chcę tylko stąd wyjść! - Jeszcze bardziej wykrzywił twarz, w oczach pojawiły się łzy. - On ma taki długi karabin i bardzo dużo kul. Mówi, że mnie poszatkuje, że zrobi ze mnie sito. Mam żonę i dzieci. Jestem Amerykaninem. - Mówił bez ładu i składu krótkimi, urwanymi zdaniami, jak człowiek ogarnięty śmiertelną paniką. - Lubicie kino? Pracuję w wytwórni filmowej. Przyjechałem tu szukać plenerów. Jestem przyjacielem naszego ambasadora. A on powiedział... Powiedział, że... Boże, o Boże... - Zrobimy tak - zadudnił głos niewidocznego w mroku Castona. - Jeden z was może podejść na półtora metra od progu. Najwyżej na półtora. Centymetr dalej i ten człowiek zginie. Pozwolę mu podejść bliżej, żebyście zobaczyli, że nic mu nie jest. Ale cały czas będę trzymał go na muszce, jasne? Jeden fałszywy ruch i mój lapua magnum pokaże, co potrafi. Ambler otworzył szeroko drzwi i zrobił kilka sztywnych, niepewnych kroków przed siebie. Jego twarz była studium przerażenia. Komandosi musieli założyć, że ich cel przebywa w ciemnym kącie pokoju, poza linią strzału, że ściska w rękach potężną, wyrafinowaną broń i nie narażając się na niebezpieczeństwo, w każdej chwili może zabić zakładnika. Musieli przystać na jego warunki, nie mieli wyboru