Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Jest po prostu zaprogramowany. Pies jest żywy. Jak już będziesz miał psa, nie będziesz chciał Robiesa. — Psu będzie potrzebny skafander, prawda? — Tak, oczywiście. Ale będzie wart tego wydatku i przyzwyczai się do skafandra. A w Mieście nie będzie go potrzebował. Zobaczysz różnicę, kiedy już tu będzie. Jimmy spojrzał na Robiesa, który znowu kwilił, sprawiał wrażenie przestraszonego. Jimmy wyciągnął ręce i Robies jednym skokiem znalazł się na nich. — Jaka będzie różnica między Robiesem i psem? — zapytał chłopiec. — Trudno to wyjaśnić — odpowiedział pan Anderson — ale łatwo to będzie zauważyć. Pies naprawdę będzie cię kochał. Robiesa tylko tak zaprogramowano, żeby się zachowywał, jak gdyby cię kochał. — Ale, tatusiu, nie wiemy, co jest wewnątrz psa, ani jakie są jego uczucia. Może on też tylko tak się zachowuje? Pan Anderson zamyślił się. — Jimmy, poznasz różnicę, kiedy doświadczysz miłości żywego stworzenia. Jimmy mocno przytulił Robiesa. Chłopiec zmarszczył czoło, a jego zdesperowane spojrzenie oznaczało, że nie zmieni zdania. — Ale co za różnica, w jaki sposób one się zachowują? A czy nie liczy się to, co ja czuję? Kocham Robiesa i właśnie to się liczy. I mały robot — pies, który nigdy w swoim istnieniu nie był przytulany tak mocno, zakwilił wysokimi i szybkimi piskami — piskami szczęścia. SALLY Sally nadjeżdżała drogą od jeziora, więc pomachałem jej ręką i zawołałem ją po imieniu. Zawsze lubiłem patrzeć na Sally. Rozumiecie, lubiłem je wszystkie, ale Sally była z nich najładniejsza. Co do tego nie ma po prostu dwóch zdań. Kiedy pomachałem jej, ruszyła trochę szybciej, nie tracąc nic ze swego dostojeństwa. Zawsze taka była. Jechała szybciej, żeby pokazać, że też się cieszy widząc mnie. Powiedziałem do mężczyzny stojącego obok: — To jest Sally. Uśmiechnął się do mnie i skinął głową. Wprowadziła go pani Hester. — Jake, to jest pan Gellhorn. Przypominasz sobie, że przysłał list z prośbą o spotkanie — powiedziała. Tak naprawdę, to była tylko gadanina. Mam milion rzeczy do zrobienia na Farmie i rzeczą, na którą po prostu nie mogę marnotrawić czasu jest poczta. Dlatego trzymam na Farmie panią Hester. Mieszka niedaleko, jest dobra w załatwianiu głupstw, nie zawraca mi tym głowy, a przede wszystkim lubi Sally i całą resztę. Niektórzy ludzie ich nie lubią. — Miło mi pana widzieć, panie Gellhorn — powiedziałem. — Raymond J. Gellhorn — przedstawił się i podał mi rękę, którą uścisnąłem. Był raczej dużym facetem, o pół głowy wyższym ode mnie i szerszym też. Miał mniej więcej połowę moich lat, około trzydziestki. Czarne włosy, gładko przylizane i z przedziałkiem na środku oraz cienki wąsik, bardzo równo przystrzyżony. Kości szczękowe powiększały się mu pod uszami i sprawiały, że wyglądał jak osoba cierpiąca na lekki przypadek świnki. Byłby urodzony do roli łotra, więc założyłem, że równy z niego facet. — Jestem Jacob Folkers — powiedziałem. — W czym mogę panu pomóc? Uśmiechnął się. Był to uśmiech duży, szeroki, odsłaniający białe zęby. — Może mi pan opowiedzieć trochę o swojej Farmie, jeśli nie ma pan nic przeciwko. Usłyszałem, jak Sally zbliża się do mnie od tyłu i wyciągnąłem rękę. Podsunęła się pod nią, a twardy, błyszczący lakier jej błotnika był ciepły. — Ładny automobil — zauważył Gellhorn. To jeden ze sposobów nazywania rzeczy po imieniu. Sally była kabrioletem–limuzyną, rocznik 2045, z pozytronowym silnikiem Hennisa–Carletona i podwoziem Armata. Miała najczystsze, najdoskonalsze linie, jakie kiedykolwiek widziałem. Przez pięć lat była moją ulubienicą i włożyłem w nią wszystko, co potrafiłem sobie wymarzyć. Przez cały ten czas za jej kierownicą nigdy nie siedział żaden człowiek. Ani razu. — Sally — powiedziałem, poklepując ją delikatnie — poznaj pana Gellhorna. Szum cylindrów Sally ożywił się nieco. Uważnie nasłuchiwałem odgłosu stukania. Ostatnio słyszałem stukot w silniku prawie we wszystkich samochodach i zmiana oleju nic nie pomagała. Jednak tym razem Sally była tak idealna jak lakier na jej karoserii. — Czy wszystkie pana samochody mają imiona? — zapytał Gellhorn. Sprawiał wrażenie rozbawionego, a pani Hester nie lubi ludzi, którzy sprawiają wrażenie, że się nabijają z Farmy. Powiedziała więc ostro: — Oczywiście. Samochody mają prawdziwe osobowości, prawda Jake? Wszystkie sedany są rodzaju męskiego, a kabriolety — limuzyny rodzaju żeńskiego. Gellhorn znowu się uśmiechnął. — I trzyma je pani w oddzielnych garażach? Pani Hester rzuciła mu piorunujące spojrzenie. Gellhorn zwrócił się do mnie: — A teraz zastanawiam się, czy mógłbym porozmawiać z panem w cztery oczy, panie Folkers? — To zależy — odrzekłem. — Czy pan jest reporterem? — Nie, proszę pana. Jestem agentem handlowym. Rozmowa między nami nie jest przeznaczona do publicznej wiadomości. Zapewniam pana, że interesuje mnie zachowanie ścisłej tajemnicy. — Przejdźmy się trochę tą drogą. Jest tam ławka, z której możemy skorzystać. Ruszyliśmy. Pani Hester oddaliła się. Sally podążała za nami w bliskiej odległości. — Nie będzie pan miał nic przeciwko, jeśli Sally pojedzie z nami, prawda? — zapytałem. — Oczywiście, że nie. Nie może powtórzyć naszych słów, prawda? — zaśmiał się z własnego żartu, wyciągnął rękę i potarł chłodnicę Sally. Sally zwiększyła obroty silnika i Gellhorn szybko cofnął rękę. — Nie jest przyzwyczajona do obcych — wyjaśniłem. Usiedliśmy na ławce pod wielkim dębem, skąd mogliśmy popatrzeć na prywatną autostradę po drugiej stronie małego jeziora. Było ciepło i na szosę wyjechało sporo samochodów, przynajmniej trzydzieści. Nawet z tej odległości widziałem, że Jeremiah wykonuje swój zwyczajny manewr kaskaderski: podkradł się od tyłu do jakiegoś statecznego, starszego modelu, a potem po gwałtownym dodaniu gazu — specjalnie po to, żeby piszczały hamulce — wyprzedził go z wyjącym silnikiem. Dwa tygodnie wcześniej całkiem zepchnął starego Angusa z asfaltu i wyłączyłem mu silnik na dwa dni. Obawiam się jednak, że to niewiele pomogło i wygląda na to, że nie da się z tym nic zrobić. Jeremiah to model sportowy, a taki typ jest strasznie popędliwy. — A więc, panie Gellhorn — rzekłem — czy mógłby mi pan powiedzieć, po co panu informacje? Gellhorn jednak rozglądał się dookoła. — To rzeczywiście zdumiewające miejsce, panie Folkers — powiedział. — Chciałbym, żeby pan do mnie mówił Jake. Każdy tak mówi. — W porządku, Jake. Ile masz tutaj samochodów? — Pięćdziesiąt jeden. Co roku otrzymujemy jeden lub dwa nowe. Jednego roku dostaliśmy pięć. Jeszcze nie straciliśmy żadnego. Wszystkie są w doskonałym stanie. Mamy nawet model Mat–O–Mot, rocznik 15, też na chodzie. Jeden z pierwszych pojazdów automatycznych. Był pierwszym samochodem tutaj