Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Zatrzymali się w Gubei w dzielnicy Changning, skąd Jon zatelefonował do przedstawiciela pewnej firmy handlowej w Hongkongu i po francusku omówił z nim szczegóły kontraktu - kontraktu jak najbardziej prawdziwego, gdyby ktoś chciał to sprawdzić. W rozmowie przemycił szereg niewinnie brzmiących słów, układających się w zakodowane żądanie natychmiastowej ewakuacji i podających dokładne współrzędne geograficzne. Człowiek, z którym rozmawiał, miał przekazać tę wiadomość Fredowi Kleinowi. - Linia była chyba czysta, bez podsłuchu - rzucił, gdy land-rover ponownie wjechał na wyboistą drogę przez pagórkowaty, skalisty teren. - Nie - odrzekł Asgar. - Podsłuchiwali was. Podsłuchują każdą zamiejscową, zwłaszcza do Hongkongu. Dobrze tylko, że siedzą tam zwykłe urzędasy, że to dla nich rutyna. Rzadko kiedy kogoś łapią, chyba że facet gada, co mu ślina na język przyniesie. Ci z bezpieki wiedzą, że pan tu jest, i tym razem na pewno ogłosili alarm. Ale jeśli pański kontakt ma dobrą, solidną przykrywkę, może się panu udać. Jon aż się skrzywił. - Wielkie dzięki. Zanim wyjechali z miasta, dwukrotnie zatrzymywano ich do rutynowej kontroli. Za każdym razem ich widok wywoływał rozbawienie wśród policjantów, za każdym razem przepuszczano ich dalej. Jon zaczynał się powoli odprężać. Pół godziny później, pokonawszy mniej więcej połowę drogi do Hangzhou, byli już na autostradzie, gdzie o tej porze panował mały ruch. Po kilku kilometrach, pod Jiaxing, skręcili w dwupasmówkę biegnącą na południowy wschód, do wybrzeża Morza Wschodniochińskiego. Ruch nie ustawał tu nawet o tej najczarniejszej godzinie, tuż przed świtem samochodów osobowych było niewiele, za to ciągnął sznur półciężarówek wyładowanych niebezpiecznie wysokimi stosami produktów. Drobniejsi handlarze jechali rowerami, ciągnąc za sobą wózki z towarami do sprzedania w Szanghaju. Asgar prowadził pewnie, lecz powoli, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. - Jeśli nas obserwują, zaczekają, aż dojedziemy na plażę i rozpoczniemy akcję. Zechcą schwytać i nas, i tych, co po pana przypłyną. Ale mamy czas, nie warto pędzić i ryzykować. Zresztą kto wie, może nikt za nami nie jedzie. Jon usiadł wygodniej i zamknął oczy. Wszyscy oprócz Asgara drzemali, budząc się od czasu do czasu. Czuć było zapach morza i kwaśny odór bijący z bagien. W Zhapu skręcili na północny zachód, na Jinshan. Tu, na wybrzeżu, ciężarówki i rowery jechały w obu kierunkach naraz, na północ do Szanghaju i na południe do Hangzhou. Wyprzedziło ich kilka radiowozów, lecz policjanci nie zwracali na nich uwagi, uśmiechając się tylko na widok grupy biednie ubranych ćwoków. Wreszcie zjechali na pobocze, żeby Asgar i Alani mogli ustalić, gdzie są. Zaświecili latarkami i przez chwilę, patrzyli na mapę. Alani obejrzała się, powiedziała coś po ujgursku i usiadł między nimi Toktufan. Rozgorzała ożywiona dyskusja: Toktufan pokazywał to na mapę, to przed siebie, Alani chyba próbowała wypytać go o dokładne położenie pagody. Podała mu ołówek. Toktufan wzruszył ramionami, machnął ręką i ponownie wskazał przed siebie. Najwyraźniej tylko on wiedział, dokąd jadą, lecz drogę znał na pamięć i nie potrafił wskazać jej na mapie, co bynajmniej nie podniosło Jona na duchu. Ani Jona, ani Asgara i jego siostry. Klnąc pod nosem po ujgursku, Asgar włączył się do ruchu i pojechali dalej. Toktufan siedział między nimi i patrzył w mrok. - Na pewno znajdzie tę plażę? - spytał Smith. - Znajdzie - odrzekła Alani. - Pytanie tylko kiedy. - Wkrótce świt. Odwróciła się do niego z kpiącym uśmieszkiem na ustach. - Chyba nie chce pan, żeby zrobiło się nagle nudno. Prawda, panie pułkowniku? Nie ma to jak podniecenie i przygoda. Dlatego został pan agentem? A propos, jeśli nie pracuje pan w CIA, to gdzie? Jon omal nie zaklął. Po cholerę jej o tym wspominał? - W Departamencie Stanu. - Doprawdy? - Badała go wzrokiem, jakby dobrze wiedziała, jak taki agent wygląda. Zresztą może i wiedziała. - Uwaga! - wychrypiał nagle Asgar. Daleko przed nimi pojawili się mundurowi. Blokada. Kolejny punkt kontrolny. - Toktufan, do tyłu! - warknął Asgar. Zwolnili. Toktufan przecisnął się między fotelami i ponownie usiadł na podłodze. Land-rover sunął powoli za długim, wijącym się jak wąż rzędem półciężarówek, starych samochodów osobowych i rowerów. Wszyscy kierowcy okazywali dokumenty policjantom na początku kolejki. Dowodzący nimi oficer opierał się sennie o maskę radiowozu, ziewał i od czasu do czasu wydawał szczekliwie jakieś rozkazy. Lecz jego podwładni nie próżnowali. Sprawdzali papiery i bez względu na to, czy przewożony ładunek był mały, czy duży, zaglądali pod okrywającą go płachtę. Gdy stanął przed nimi land-rover, dowódcę zatkało. Wyprostował się czujnie i coś powiedział. Policjanci wybałuszyli oczy, gapiąc się na siedzących w samochodzie ośmioro ludzi. Jeden zaczął oglądać dokumenty, które podała mu Alani, drugi uśmiechnął się z rozbawieniem. Oficer zagadał coś do niego, podszedł bliżej, odebrał mu papiery i zaczął je przeglądać, zerkając to na Alani, to na Asgara. Alani posłała mu uśmiech. Zalotny, niemal uwodzicielski. Chińczyk szybko zamrugał i wytrzeszczył oczy. Jon skulił się jeszcze bardziej, żeby się nie wyróżniać wzrostem i budową ciała. Ujgurzy naparli na niego ze wszystkich stron, próbując go zasłonić. Jeden z policjantów powiódł światłem latarki po ich twarzach i powiedział coś po chińsku. Ujgurzy. Dowódca, który wciąż nie mógł oderwać wzroku od Alani, kiwnął głową, wydał rozkaz i jego podwładni zajęli się czekającymi z tyłu rowerzystami. Oficer uśmiechnął się i dał ręką znak. Mogli jechać dalej. Gdy ruszyli, Smith z trudem powstrzymał się od zerknięcia za siebie. Wszystkim ulżyło, wszyscy głęboko odetchnęli. Noc ponownie otuliła samochód całunem anonimowości, mogli się więc uśmiechnąć i trochę między sobą poszeptać. Ale Jon nie uśmiechał się ani nie szeptał. - Oni tak często? - spytał