Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
.. Rybak głową kręcił niedowierzająco. 57 57 – Ciężka sprawa... O Szczygielskim i ja słyszałem. Ma kamratów, musi familiant. A, wielmożny panie, kto wie? Jak nie ten?! – Oszalałeś, człowieku?! Bacz, mnie nikt tu nie znał, nikt na oczy nie widział! Tam, u Nesty, siedziałem z adiutantem Skrzyneckim. Patrzę – Rudzki. Wyrywam się do niego, adiutant, nieświadomy, perswaduje... W końcu idę, aby dopaść go, za ramię chwycić a zawołać, jaki to ptaszek w Warszawie sobie bobruje, gdy tamten spostrzegł mnie i woła: „Szpiega bierzcie!” Zabielski urwał nagle, tocząc dokoła oczyma krwią nabiegłymi, A po chwili dodał: – Gdybym ja tu miał władzę, gdybym miał przyjaciół – nic łatwiejszego nie byłoby, jak takiego pochwycić. Bo albo jest sobie pospolitym łotrzykiem, a wtedy żeber mu policzyć nie zawadzi, albo jest szpiegiem, a wówczas sam na siebie dowody ma... Szpieg nie po to siedzi, aby u Nesty piwo spijał... Musi donosić o tym, co nie każdemu jest wiadomym... O, gdybym miał ludzi! Ha! Nie ma o czym debatować. Bez Oskierki nie poradzę nic... Jakże tedy? Pójdziecie ze mną? Nagrodzę hojnie! – Kiedy bo, wielmożny panie, z dwojga złego, o ludzi byłoby łatwiej... – Miałbyś takich?! – Toć są. Tylko z nimi ciężko... Lud niepewny... Juści; wiadomo, nie każdy by się na taką wyprawę ważył. – Zła sprawa?! – Nie to, lecz zawsze gwałt! Jakby się nie udało, to już z panem Moszyńskim byłoby ciężko... – Ja odpowiadam za wszystko! Byle prędko. Bo wiesz, jeżeli się Rudzki dowie, że mnie wypuszczono z Prochowni, nie będzie sam czekał powtórnego oskarżenia i umknie cichaczem, a potem szukaj wiatru w polu! Karaś ociągał się jeszcze. Zabielski nastawał coraz gwałtowniej. Rybak w końcu dał się namówić i poszedł na naradę do kumotra. Po długiej chwili powrócił zafrasowany. – Cóż będzie? Cóż?! – gorączkował się Zabielski. – Są, wielmożny panie!... – Dawaj ich natychmiast! – Ale bo... między nimi smoluchy nie lada... – Nic! Moja sprawa! – Wielmożny panie. Ich puścić a naprowadzić... Rany Boskie! – Wybierz mi czterech, pięciu, co sprawniejszych. 58 58 Karaś poglądał ze zdumieniem na pana Tadeusza. Ten ostatni pojął niepewność rybaka. – Jakże?! Nie ufasz mi, boisz się... albo masz mnie za niespełna rozumu! Pewno, że od takiej przeprawy niejednemu pomieszać się może. Bądź spokojny, dam sobie z nimi radę! – Toć wiem, tylko gdzie takich w mieście pokazać? Jegomość kazali... w pierwszej chwili nie zmiarkowałem. – Masz skrupuły! No więc, kiedy nie chcesz, sam do nich wyjdę, a zobaczysz!... Karaś chciał odpowiedzieć, lecz Zabielski, trawiony gorączką, wpadł do izby sąsiedniej, powiódł wzrokiem po gromadzie ponurej, obdartej, zbitej w rogu izby w bezkształtną, szarą masę, i zawołał ostro: – Hej! Który z was pójdzie ze mną? Masa poruszyła się nieufnie. Pan Tadeusz ciągnął dalej: – Pięciu drabów mi potrzeba co najtęższych! Po dukacie na tydzień, przyodziewek. Głodu nie będzie!... W rogu izby dał się słyszeć głuchy pomruk. Karaś stanął za Zabielskim i ostrzegał: – Wielmożny panie, do nich się lepiej nie odzywać. Pan Tadeusz nie zważał na Karasia. – Cóż do licha?! Rusz się który! – Znalazł się frant! – bąknął chrapliwie jakiś głos w rogu izby. – Warto by z takim pogadać! – warknął przez zęby leżący pod ławą chłop. – Niech gada, z czym przyszedł? – Dukatami straszy! – Milczeć! – huknął Zabielski. – Powiadano mi, że tu znajdę potrzebnych zuchów, a tu, widzę, gromada wałkoniów i tchórzów. Zabielski chciał zawrócić do alkierza, gdy nagle barczysty chłop zaszedł go z tyłu i zastąpił drogę. – Komuż to jegomość myślisz wygrażać dukatami?! – zaczął wyzywająco chłop. – Tobie, trutniu! Idziesz ze mną?! Wolisz leżeć pod piecem?! Łachmany ledwie na tobie wiszą, słoniny może od tygodni nie oglądałeś?! – A jakaż u jegomości robota?... – Chcesz, więc zabieraj się! Pójdziesz ze mną! Jak cię zwać? – Kuba. – Chodź ze mną do alkierza! Chłop, oszołomiony stanowczością pana Tadeusza, powlókł się za nim do alkierza. Równocześnie atoli masa ludzkich ciał w rogu izby zakołysała się, zaszamotała i sunęła za odchodzącymi. 59 59 Zabielski z Karasiem zamknęli drzwi za sobą. Kuba stał nieufny, pochylony, jak gdyby gotów każdej chwili rzucić się na swojego nowego pana. Lecz ten nie stracił pewności siebie. – Kuba! Dobierz mi jeszcze czterech, bodaj większych od ciebie nicponiów! – Cyganek... Mięczak... Cichoń... Kiełbik!... – Zgoda! Wołaj mi ich! Kuba uchylił drzwi i rzucił kilka słów do stłoczonej gromady. Do alkierza wsunęły się cztery postacie zbirów. Zabielski poglądał na swój zaciąg i mimo całej swej desperacji przyznawał w duchu, że takich znaleźć się nie spodziewał. Kuba, chłop wielki, o twarzy szerokiej, zwierzęco wydłużonej szczęce, oczach skośnych, niepewnych, miał w sobie coś z tygrysa i hieny