Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
— Byliśmy już za dworcem, na chodniku. — Ale powtarzam — zakończył z powagą — pilnujcie Knowłtona. Hartman miał rację. Zanim upłynął miesiąc, Knowlton życiem przypłacił swą zdradę. Został skazany i stracony przez towarzyszy z Milwaukee. Na ulicach panowała cisza, niepokojąca cisza. Miasto było jakby wymarłe. Zamilkł zwykły hałas i zgiełk. Nie było nawet taksówek. Nie chodziły tramwaje ani kolejka napowietrzna. Z rzadką widziało się samotnych przechodniów. Nie wyszli jednak na spacer. Spieszyli w bardzo określonych kierunkach, choć ruchy ich miały dziwną niepewność, jakby się obawiali, że nagle runą na nich budynki albo chodniki rozstąpią się pod nimi czy też uniosą w powietrze. Jedynie ulicznicy kręcili się tu i tam, z błyskiem w oku wyczekując niezwykłych a wstrząsających wydarzeń. Nagle gdzieś z daleka od strony dzielnicy południowej dotarł do naszych uszu głuchy odgłos wybuchu. To było wszystko. Cisza wróciła, choć ulicznicy, poderwani odgłosem, nasłuchiwali niczym młode jelonki. Bramy domów były pozamykane, a w sklepach opuszczono żaluzje. Wszędzie tylko widniały wzmocnione posterunki policji i raz po raz szybko przemykały samochodowe patrole Najemników.- Doszliśmy z Hartmanem do wniosku, że nie miałoby celu zgłaszać się do miejscowych kierowników wywiadu. Byliśmy przekonani, że ze względu na późniejsze wypadki brak naszego zgłoszenia będzie usprawiedliwiony. Poszliśmy więc w kierunku wielkiego getta robotniczego w dzielnicy południowej żywiąc nadzieję nawiązania kontaktu z towarzyszami. Za późno! Wiedzieliśmy o tym. Nie mogliśmy jednak zostać bezczynni i bierna wśród tych wymarłych, milczących ulic. Zastanawiałam się, gdzie mógł być teraz Ernest. Co dzieje się w miastach kast robotniczych, w miastach Najemników i fortecach? Jakby w odpowiedzi rozległ się straszliwy, przeciągły huk stłumiony przez odległość; huk powtarzających się jeden po drugim wybuchów. — To w fortecy — rzekł Hartman. — Boże zmiłuj się nad tymi trzema pułkami! Znalazłszy się na skrzyżowaniu, zobaczyliśmy w stronie wielkich rzeźni olbrzymi słup dymu. Gdy doszliśmy do następnego skrzyżowania, podobne słupy dymu wznosiły się do nieba od strony dzielnic zachodnich. Nad miastem Najemników zawisł na uwięzi wielki balon, który w naszych oczach rozerwał się i opadł w płomieniach na ziemię. Ta tragedia w powietrzu była dla nas zagadką. Nie wiedzieliśmy, czy balonem kierują towarzysze czy też wrogowie. Uszu naszych dobiegły dziwne odgłosy, jakby gdzieś bardzo daleko kipiał ogromny kocioł. Hartman powiedział, że to strzały z broni maszynowej. Lecz tu, gdzie byliśmy, nic się nie działo i szliśmy wśród całkowitej ciszy. Krążyła tylko policja i patrole samochodowe, a raz przemknął sznur wozów strażackich widocznie wracających od jakiegoś pożaru. Przejeżdżający samochodem oficer zapytał o coś strażaków i usłyszeliśmy, jak odkrzyknęli „Nie ma wody! Wysadzili w powietrze główny rurociąg!" — Odcięliśmy im zaopatrzenie w wodę! — zawołał Hartman podniecony. — Jeżeli potrafimy aż tyle zrobić w akcji przedwczesnej, poronionej, odosobnionej, to co dopiero będzie, kiedy podejmiemy zgodny i jednoczesny wysiłek w całym kraju! Samochód z oficerem, który dopiero co zadał pytanie, ruszył naprzód. Naraz rozległ się ogłuszający huk. Maszyna, razem ze swoim żywym ładunkiem, w kłębach dymu uniosła się w górę, a potem opadła jako bezkształtna masa metalu i ciał ludzkich. Hartman płonął zachwytem. — Dobra nasza! — powtarzał ciągle szeptem. — Proletariat bierze dzisiaj cięgi, ale i sam je rozdaje. Policja pędziła zewsząd na miejsce katastrofy.. Nadjechał także drugi patrol samochodowy. Co do mnie, byłam zupełnie oszołomiona. Nagłość i szybkość wypadku nie pozwalały zrozumieć, jak to się stało, choć byłam obok i widziałam całe zajście. Byłam tak oszołomiona, że prawie nie zdawałam sobie sprawy z faktu, iż zatrzymała nas policja. Wyrwał mnie z osłupienia dopiero widok policjanta celującego w Hartmana. Hartman jednak zachował zimną krew i podał właściwe hasło. Ręka z rewolwerem zawahała się, a następnie opadła. Równocześnie usłyszałam zachrypły z wściekłości głos policjanta. Przeklinał na czym świat stoi i całą swą złość wylewał na wywiad. „Zawsze ta sama historia!" —powtarzał, podczas gdy Hartman z dumą, jak przystało agentowi, wykazywał mu nieudolność policji. Po chwili wiedziałam już, jak się to stało. Szczątki samochodu otoczyła spora grupa ludzi. Dwaj z nich wzięli na ręce ciężko rannego oficera chcąc go przenieść do drugiego wozu. Wtem wszystkich ogarnęła panika. Rozbiegli się w różne strony gnani strachem i pędzili na oślep. Rannego zostawili na ziemi. Rozwścieczony policjant biegł razem z innymi, podobnie jak Hartman i ja. Opętani nieprzytomnym przerażeniem uciekaliśmy nie wiedząc wcale dlaczego, byle tylko znaleźć się jak najdalej od tego okropnego miejsca. Nic właściwie wtedy się nie stało, ale wszystko się wyjaśniło. Uciekający wracali teraz niczym stado owiec, ale ich wzrok wciąż kierował się z niepokojem na wysokie, wielookienne budynki wznoszące się jak ściany wąwozu z obu stron ulicy. Bombę rzucono z jednego z tych niezliczonych okien. Ale z którego? Nie było drugiej bomby, był tylko śmiertelny strach przed nią. Pełni domysłów i zrozumienia przyjrzeliśmy się oknom. Za każdym z nich mogła czaić się śmierć. Każdy budynek mógł stanowić zasadzkę. Tak wyglądała wojna w nowoczesnej dżungli wielkiego miasta. Ogromne gmachy były łańcuchem górskim, sieć ulic tworzyła wąwozy. Mało zmieniliśmy się od czasu naszych jaskiniowych przodków, mimo że dokoła sunęły samochody pancerne. Na którymś zakręcie zobaczyliśmy ciało kobiety. Leżała w poprzek chodnika w kałuży krwi. Hartman pochylił się, aby sprawdzić, co się jej stało. Mną widok ten wstrząsnął do samej głębi. Wielu zabitych miałam zobaczyć jeszcze tegoż dnia; ale całe pobojowisko, w jakie zamieniło się miasto, nie wywarło na mnie tak okropnego wrażenia, jak owe pierwsze zwłoki leżące u mych stóp, porzucone samotnie na pustym chodniku. „Strzał w piersi" — rzekł Hartman. Pod pachą zabitej była paczka ulotek, którą przyciskała ramieniem jak dziecko. Nawet w tej chwili jakby nie chciała rozstać się z tym, co było przyczyną jej śmierci. Gdy Hartman zdołał wreszcie wydobyć ulotki, przekonaliśmy się, że zawierają proklamację rewolucyjną. — Towarzyszka! — szepnęłam. W odpowiedzi Hartman mruknął tylko przekleństwo pod adresem Żelaznej Stopy. Poszliśmy dalej. Policja i patrole zatrzymywały nas często, ale dzięki znanym nam hasłom mogliśmy iść bez przeszkód. Z okien nie spadła już ani jedna (bomba, z ulic znikli ostatni przechodnie i otaczająca nas cisza była coraz większa. Tylko z oddali dochodziło wrzenie olbrzymiego kotła i głuchy łoskot wybuchów. A ku niebu coraz wymowniej wznosiły się czarne słupy dymu. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI LUD OTCHŁANI Nagle wszystko zmieniło swój wygląd. Powietrze przeszył jakby prąd elektryczny