They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

Szli razem w milczeniu do yamenu. Ciemne ślady ich stóp na świeżym śniegu biegły z dala od siebie. Do rana zmarło szesnastu z tych, których poprzedniego dnia przyniesiono do szpitala, lecz trzykroć więcej przybyło na ich miejsce. Zaraza atakowała płuca, a jej działanie przechodziło siłę najgorszej trucizny. Ludzie padali jak powaleni maczugą i umierali przed brzaskiem następnego dnia. Zdawało się, że choroba ścina krew w żyłach swych ofiar i rozkłada płuca, które wyrzucały rzadką, biało nakrapianą plwocinę, rojącą się od śmiercionośnych zarazków. Niekiedy zaledwie jedna godzina czasu dzieliła beztroski śmiech człowieka od maski śmierci na jego twarzy. Trzem lekarzom Paitanu nie udało się powstrzymać pochodu epidemii. W drugim dniu zaniechali kłucia swych pacjentów igłami i wycofali się dyskretnie w nie dotknięte zarazą okolice. Pod koniec tygodnia zaraza objęła całe miasto od końca do końca. Fala paniki runęła na pogrążonych w apatii ludzi. Południowe bramy miasta zatłoczone były wózkami, lektykami, przeciążonymi mułami i szamocącą się w wysiłku, rozhisteryzowaną ludnością. Zimno wzmogło się. Zdawało się, że wielka, niosąca śmierć i zagładę śniedź spadła na kraj. Chociaż otępiały od nadmiaru pracy i z braku snu Franciszek wyczuwał niejasno, że klęska, która spadła na Paitan, jest zaledwie ułamkiem żywiołowej i powszechnej tragedii. Nie otrzymywał żadnych wiadomości z zewnątrz i dlatego nie zdawał sobie sprawy z ogromu nieszczęścia. Zaraza objęła obszar stu tysięcy mil kwadratowych. Pół miliona zmarłych leżało pod śniegiem. Franciszek nie mógł też wiedzieć, że oczy całego cywilizowanego świata ze współczuciem patrzyły na Chiny i że ekspedycje zorganizowane pospiesznie w Ameryce i Wielkiej Brytanii przybyły już, aby walczyć z zarazą. Męczące poczucie zawieszenia w próżni pogłębiało się z dnia na dzień. Józef nie dawał znaku życia. Czy pomoc z HsinHsiang przybędzie kiedykolwiek? Po dziesięć razy dziennie wlókł się ku wybrzeżu wypatrując widoku nadpływającego statku. Józef zjawił się z początkiem następnego tygodnia, znużony i wyczerpany, lecz z bladym uśmiechem triumfu na twarzy. Napotkał wszelkie możliwe przeszkody. W kraju były rozruchy. HsinHsiang było ogniskiem największych zamieszek. W misji szalała zaraza. On jednak uchował się i wytrwał. Wysłał telegramy i czekał dzielnie, kryjąc się w swej łodzi na odnodze rzeki. Teraz ma list. Wydobył go brudną i drżącą ręką. Co więcej, doktor, który zna podobno ojca, stary i dobry przyjaciel ojca, przybędzie na statku z zapasami! Z sercem rozdygotanym podnieceniem, z dziwnym przeczuciem odebrał ojciec Chisholm list od Józefa, otworzył go i przeczytał: Ekspedycja Ratunkowa Lorda Leightona Drogi Franciszku! Jestem tu, w Chinach, już od pięciu tygodni z ekspedycją Leightona. Nie powinno to być niespodzianką dla Ciebie, jeśli przypomnisz sobie moją młodzieńczą tęsknotę za pokładami transoceanicznych statków i za egzotycznymi dżunglami zamorskimi. Sądziłem, że te wszystkie głupstwa już dawno poszły w zapomnienie, a tymczasem, kiedy poczęto poszukiwać ochotników do ekspedycji ratunkowej, zgłosiłem się, jakkolwiek sam byłem tym zaskoczony. Z pewnością nie chęć zbierania laurów bohatera narodowego skłoniła mnie do wstąpienia do ekspedycji. Prawdopodobnie ten absurdalny impuls zrodził się jako długo spychana reakcja przeciwko memu bezbarwnemu szaremu życiu w Tynecastle. A może i skryta nadzieja spotkania się z Tobą odegrała w tym pewną rolę. Mniejsza z tym. Odkąd tu przybyliśmy, wdzieram się w głąb tego kraju próbując dostać się w pobliże Twej świętej osoby. Twój telegram do Nankinu przekazano do naszej kwatery głównej i wiadomość o nim dosięgła mnie następnego dnia w Haichang. Natychmiast zapytałem Leightona, który mimo swego tytułu jest bardzo przyzwoitym chłopem, czy mógłbym wyruszyć i trochę Cię wesprzeć. Zgodził się i nawet pozwolił mi zabrać jeden z naszych nielicznych parowców. Dopiero dopłynąłem do SenSiang i zbieram zapasy. Wkrótce wyruszę pełną parą, tak że przybędę prawdopodobnie w dwadzieścia cztery godziny za Twoim sługą. Szanuj się do tego czasu. Wiadomości potem, Śpieszący do Ciebie Willie Tulloch. Kapłan uśmiechnął się po raz pierwszy od wielu dni z uczuciem głębokiej radości. Nie był zbytnio zdumiony. Patronowanie tego rodzaju przedsięwzięciom było tak podobne do Tullocha! Pomyślny zbieg okoliczności, który niespodzianie pozwolił mu oczekiwać przybycia przyjaciela, dodał mu otuchy i mocy. Trudno mu było utrzymać cierpliwość w ryzach. Następnego dnia, kiedy już dostrzeżono nadpływający statek ekspedycyjny, pośpieszył ku nadbrzeżu. Zanim jeszcze łódź dobiła burtą do mola, Tulloch wyskoczył na brzeg, starszy nieco, lecz niezmiennie ten sam, spokojny, uparty Szkot. Był jak zawsze zaniedbany w zewnętrznym wyglądzie, mocny i podejrzliwy jak górski jeleń, a prosty i uczciwy jak samodział domowej roboty. W oczach Franciszka pojawiły się łzy. - Chłopie drogi, Franciszku! Toś ty? - Willie nie mógł więcej mówić. Potrząsał tylko długo ręką przyjaciela, zmieszany swym wzruszeniem, a jego szkocka krew uniemożliwiła mu wyrażenie swych uczuć w sposób bardziej demonstracyjny. W końcu wymamrotał, jakby uświadomiwszy sobie wreszcie potrzebę słów: - Przechadzając się po High Street w Darrow, nie śniliśmy nawet, że spotkamy się kiedyś w takim miejscu jak to. - Usiłował bezskutecznie uśmiechnąć się