Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Potem ty pojawiłeś się tak niespodzianie, w miejscu świetnie nadającym się na popełnienie morderstwa. — A niech cię Isztar porwie! Czemu miałbym cię śledzić? Zabłądziłem. Nigdy przedtem cię nie widziałem i mam nadzieję, że już nigdy… Słysząc cichy tupot nóg nieznajomy obrócił się na pięcie, odskakując i ustawiając się tak, aby mieć przed sobą zarówno Hyrkańczyka, jak i nowo przybyłych. W mroku groźnie majaczyły cztery olbrzymie sylwetki, a słabe światło gwiazd lśniło blado na zakrzywionych ostrzach. W czarnoskórych twarzach błyszczały białe zęby i białka oczu. Przez chwilę panowało napięte milczenie. Później ktoś mruknął z miękkim akcentem Czarnych Królestw: — Który z nich jest nasz? Obaj są podobnie odziani, a w ciemności wyglądają jak bliźniacy. — Załatwmy obu — odparł inny, o pół głowy przewyższający swoich rosłych kamratów. — W ten sposób nie popełnimy pomyłki i nie zostawimy świadka. Po tych słowach czterej czarni w głuchym milczeniu ruszyli naprzód. Nieznajomy zrobił dwa kroki i znalazł się w miejscu, gdzie leżała szabla Hyrkańczyka. Warknął: „Masz!” i kopnął broń w kierunku właściciela, który natychmiast ją złapał. Obcy klnąc wściekle, runął na zbliżających się czarnych. Olbrzymi Kuszyta i jeden z jego kompanów starli się z nieznajomym, podczas gdy dwaj pozostali rzucili się na Hyrkańczyka. Obcy z kocią zwinnością, którą okazał już wcześniej skoczył na spotkanie wrogom. Szybka finta, brzęk stali i błyskawiczny cios zerwał głowę z ramion niższemu napastnikowi. W tej samej chwili czarny gigant też uderzył, tnąc zza głowy tak silnie, że cięcie mogłoby rozrąbać przeciwnika na pół. Jednak nieznajomy, mimo potężnej budowy, był szybszy od spadającej ze świstem klingi. Przykucnął i cios przeszedł mu nad głową. Z przysiadu ciął, mierząc w nogi czarnego. Ostrze przecięło mięśnie i kość. Gdy czarny zatoczył się na zranionej nodze, próbując wziąć zamach do następnego ciosu, obcy doskoczył do niego i wbił mu szablę w pierś aż po rękojeść. Krew pociekła mu po przegubie. Opuszczony resztkami sił sejmitar przeciął jedwabną kefię obcego i ześlizgnął się po stalowym hełmie. Olbrzym osunął się na ziemię i skonał. Nieznajomy wyrwał ostrze z jego ciała i błyskawicznie obrócił się. Hyrkańczyk z zimną krwią odpierał ataki pozostałych dwóch Murzynów, cofając się wolno, żeby mieć obu na oku. Nagle ciął jednego z nich przez ramię i pierś, tak że tamten wypuścił broń z ręki i z jękiem upadł na kolana. Jednak padając złapał Hyrkańczyka za nogi i uczepił się ich jak rzep. Pochwycony daremnie szarpał się i kopał. Muskularne ramiona czarnego trzymały go mocno, a pozostały Murzyn zaatakował go ze zdwojoną furią. W chwili gdy Kuszyta szykował się do zadania ciosu, którego unieruchomiony Hyrkańczyk nie byłby w stanie sparować, usłyszał za sobą tupot nóg. Zanim zdążył się odwrócić, szabla obcego przeszyła go z taką silą, że połowa jej klingi wyłoniła mu się z piersi, a garda z głuchym łoskotem uderzyła go w plecy. Wrzasnął i wyzionął ducha. Hyrkańczyk uderzeniem rękojeści roztrzaskał czaszkę swojego przeciwnika i wyrwał się z jego uścisku. Odwrócił się do obcego, który wyciągał ostrze z ciała przebitego wroga. — Dlaczego mi pomogłeś, skoro przed chwilą o mało nie skręciłeś mi karku? — zapytał. Tamten wzruszył ramionami. — Było nas dwóch, a tamtych czterech. Los uczynił nas sprzymierzeńcami. Teraz, jeśli chcesz, możemy podjąć nasz spór. Powiedziałeś, że cię szpieguję. — Widzę, że się myliłem i błagam o wybaczenie — odparł szybko Hyrkańczyk. — Teraz już wiem, kto mnie tropił. Wytarł swoją szablę i schował ją do pochwy, po czym kolejno pochylił się nad każdym trupem. Kiedy doszedł do ciała olbrzyma zatrzymał się i mruknął: — Na Soho! To Keluka Miecznik! Wysokiego musi być rodu ten łucznik, który wysyła strzały nabijane perłami! To mówiąc, ściągnął czarnemu z palca gruby, grawerowany pierścień, włożył zdobycz do sakiewki i chwycił trupa za kołnierz. — Pomóż mi pozbyć się tego ścierwa, bracie, żeby uniknąć kłopotliwych pytań. Idąc w jego ślady, nieznajomy ujął w ręce fałdy okrwawionych kaftanów i zawlókł ciała w ciemny, śmierdzący zaułek, gdzie wznosiła się popękana cembrowina zrujnowanej i zapomnianej studni. Trupy poleciały w otchłań i po chwili daleko w dole rozległ się cichy plusk. Hyrkańczyk odwrócił się ze śmiechem. — Bogowie uczynili nas sojusznikami — powiedział. — Jestem ci coś winien. — Nic mi nie jesteś winien — odparł ponuro tamten. — Słowa nie poruszą góry. Jestem Farouz, łucznik z hyrkańskiej jazdy Mazdaka. Chodź ze mną w jakieś przyjemniejsze miejsce, gdzie będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Nie mam żalu o cios, jaki mi zadałeś, chociaż — na Tarima! — wciąż dzwoni mi od niego w głowie! Obcy niechętnie schował szablę i poszedł za Hyrkańczykiem. Ich droga wiodła przez ponure, cuchnące alejki i wąskie, kręte uliczki. Asgalun stanowił przedziwną mieszaninę przepychu i rozpadu; był miastem, w którym wspaniałe pałace wznosiły się obok osmalonych ruin budowli z minionych wieków. Zatłoczone przedmieścia otaczały mury zakazanego, wewnętrznego miasta, w którym zamieszkiwał król Akhirom i jego notable. Dwaj mężczyźni dotarli do lepszej i spokojniejszej dzielnicy, gdzie ażurowe okiennice wysuniętych balkonów niemal stykały się ze sobą nad wąskimi uliczkami. — Wszystkie sklepy pozamykane — mruknął obcy. — Kilka dni temu o tej porze w mieście było widno jak w dzień, światła paliły się przez całą noc. — To jeden z kaprysów Akhiroma. Wymyślił sobie, że w nocy nie może się palić ani jedna latarnia. Tylko Pteor wie, co mu jutro przyjdzie do głowy. Stanęli przed okutymi żelazem wrotami osadzonymi w masywnym, kamiennym portalu. Hyrkańczyk zapukał. Jakiś głos zapytał ich o hasło i otrzymał je. Drzwi uchyliły się i Hyrkańczyk wślizgnął się w gęsty mrok, ciągnąc za sobą towarzysza. Ktoś zamknął za nimi drzwi. Gruba, skórzana kotara uchyliła się, ukazując oświetlony korytarz i poznaczoną bliznami twarz starego Shemity. — To były żołnierz, który teraz sprzedaje wino — rzekł Hyrkańczyk. — Zaprowadź nas do komnaty, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał, Khannonie. — Większość komnat stoi pusta — narzekał Khannon, kuśtykając przed nimi. — Jestem zrujnowany. Ludzie boją się nawet dotknąć pucharu, od kiedy król zakazał pić wino. Niech go Pteor pokarze reumatyzmem! Nieznajomy ciekawie zerkał na mijane komnaty, w których przy półmiskach z jadłem i dzbanach z winem siedzieli liczni goście. Klienci Khannona byli przeważnie typowymi Pelishtianami: krępi, śniadoskórzy mężczyźni z haczykowatymi nosami i kędzierzawymi, kruczoczarnymi brodami