Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Kolejna reklama, tym razem wymalowana ręcznie, kierowała do przypominającej stodołę budowli jarzącej się migającymi światełkami i wielkim napisem: FAJERWERKI U GRUBEGO ALA. Zaparkowała przed sklepem i weszła do środka. Za długą ladą obitą grubą sklejką wisiała na ścianie tablica z odręcznym spisem towarów. - Czym mogę służyć, panienko? Mężczyzna w średnim wieku, który pojawił się za ladą, miał na sobie drelichowy kombinezon i poplamioną czapeczkę baseballową. Rachel uznała, że jest właścicielem. Zagłębiła się w lekturze wykazu towarów, aż natrafiła na to, czego potrzebowała. - Jednego Cienkiego Williego. Chyba że może mi pan polecić coś lepszego. - Nie narobi tym pani zbytniego huku. - Wcale mi na tym nie zależy. Popatrzył na nią przenikliwie. - A, jasne. Chodzi o dym. Willie będzie do tego jak w sam raz. Mówi pani, że jeden? Kiwnęła głową. Właściciel zniknął pośród regałów od podłogi aż po sufit, zastawionych pudłami. Dziewczyna rozejrzała się i nieco zdziwiona stwierdziła, że nigdzie w pobliżu nie widać gaśnicy. - Jeden Cienki Willie - powiedział sprzedawca, kładąc na ladzie fajerwerk w kształcie sporej kiełbaski. - Siedem osiemdziesiąt plus podatek. Rachel wręczyła mu dziesięciodolarowy banknot i poczekała na resztę. - Życzę miłej zabawy! - zawołał na pożegnanie właściciel. Agentka wróciła do samochodu, wrzuciła nabytek do torby zawierającej resztę zakupów i zatrzasnęła bagażnik. Następnie sięgnęła do swojego worka i po omacku sprawnie złożyła rewolwer. Na autostradzie międzystanowej zachowywała nowo wprowadzone ograniczenie szybkości do stu dziesięciu kilometrów na godzinę. Miała dość czasu na pokonanie liczącej czterysta kilometrów drogi do Greenbrier i wykonanie czekającej ją tam roboty. Weszła na ogon blazera mknącego środkowym pasmem i zaczęła zastanawiać się nad dwoma możliwymi rozwiązaniami. Pierwsze byłoby łatwiejsze i czyściejsze, ale powodzenie zależało przede wszystkim od współpracy kierownika hotelu w Greenbrier. Gdyby udało się go łatwo wprowadzić w błąd, cała sprawa zajęłaby najwyżej dwadzieścia minut. Ale w tym wypadku dużo ryzykowała, licząc przede wszystkim na własne szczęście. Wciąż zamyślona zjechała w Lexington na 1-64. Trzy kilometry przed odgałęzieniem do White Sulphur Springs znalazła parking, na którym się zatrzymała. Stały na nim wielkie ciężarówki, samochody turystyczne i zaledwie kilka samochodów osobowych. Rachel skorzystała z toalety, gdzie przebrała się w mundur, po czym wróciła do wozu i zamknęła drzwi. Parkowała przy ceglanej ścianie barku, była zupełnie osłonięta od tej strony. Rozglądając się ostrożnie, sięgnęła po fajerwerk, rozpruła go nożem i wysypała proch na papierowy ręcznik. Od dwustu szesnastu lat w miejscu tym damy i dżentelmeni byli obsługiwani przez podobnych sobie. Rachel opuściła szybę jadąc długim na półtora kilometra odcinkiem drogi między autostradą a hotelem Greenbrier. Było zbyt ciemno, by zobaczyć góry Allegheny okalające rozciągający się na dwóch i pół tysiąca hektarów kurort, ale powietrze przepełniała woń lasu. Usłyszała dźwięk tak niecodzienny, że błyskawicznie obejrzała się przez ramię. Zwolniła i zjechała na pobocze, by przepuścić konny powóz wiozący roześmianych nowożeńców, spędzających tu widocznie miesiąc miodowy. Woźnica skłonił się agentce dotykając ronda kapelusza i ręką dał znak, że jeśli tylko zechce, może go wyprzedzić z lewej strony. Przed głównym wejściem do hotelu zobaczyła morze kwiatów i wyrastające z nich kolumny oświetlone w tak dyskretny sposób, by wydobyć piękno marmuru i natury, a jednocześnie nie razić wzroku. Ubrani w liberie odźwierni znaleźli się przy samochodzie, zanim jeszcze zdążyła zgasić silnik. Zauważyła ich zawahanie na widok jej munduru. - Dobry wieczór pani - przywitał ją czarnoskóry portier. - Witamy w Greenbrier. Musiał być grubo po sześćdziesiątce, ale trzymał się aż do przesady prosto. Rachel przypomniała sobie, iż w Greenbrier nie ma typowych pracowników, tylko tak zwani domownicy, związani z hotelem nawet od trzech pokoleń