Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Lecz dnia pewnego, pan wyskoczył z powozu i z batem w ręku pobiegł za malcami. Wsypał im, ile się dało, po czym kamienie juz nigdy nie padały na Białego Kła, który zrozumiał i był zadowolony. Jeszcze jedno doświadczenie z tej samej dziedziny przeżył wilk w kolejnym biegu rzeczy. Po drodze do miasta, stała na rozstajnych drogach karczma. Za każdym razem wybiegały z niej trzy psy i rzucały się na Białego Kła. Znając śmiertelne chwyty wilka, pan nie zapomniał nigdy uspokajać go i wstrzymywać podczas mijania karczmy. W rezultacie, zrozumiawszy wolę pana, Biały Kieł cierpiał dotkliwie, mijając karczmę na rozdrożu. Krótkim swym rykiem Biały Kieł potrafił zawsze odegnać rozjuszone psy zaraz po ich pierwszych susach, długo jednak biegły w pewnej odległości, szczekając obelżywie za uciekającym. Tak stały rzeczy przez czas dłuższy. Ludzie siedzący w zajeździe podniecali nawet psy do ataku. Pewnego dnia zupełnie wyraźnie zaczęli podjudzać psy na Białego Kła. Wtedy pan zatrzymał bryczkę. - Bierz go! - powiedział do wilka. Ale Biały Kieł nie mógł uwierzyć. Spoglądał, to na pana, to na obce psy. Wreszcie po raz ostatni, z natężeniem i pytaniem w oczach spojrzał na pana. Pan skinął głową. - Bierz ich stary. Wal, powiadam. Biały Kieł nie wahał się dłużej. Zawrócił, i skoczył na wrogów. Wszyscy trzej stanęli z nim oko w oko. Wybuchnął wielki pisk, ryk, szczękanie zębów i kłębienie się ciał. Pył drogi przesłonił bitwę, niby chmura. Lecz po kilku minutach, wiły się już w piasku. Trzeci umykał z całych sił. Przesadził rów, przekłuł sobą szpaler i śmigał polem. Biały Kieł za nim, sunąc tuż ponad ziemią, wilczym zwyczajem i z wilczą szybkością, bezszelestnie i niewstrzymanie. Pośrodku pola dognał i zamordował psa. Po tym potrójnym zwycięstwie skończyły się poważne kłopoty Białego Kła z psami. Wieść poszła po okolicy i odtąd ludzie dawali baczenie, aby psy ich nie zaczepiały Wilka-Atlety. Głos natury Mijały miesiące. W kraju Południa żywności było pod dostatkiem, a zajęcia mało. Biały Kieł utył i prosperował w spokoju. Znalazł się nie tylko w południowym kraju stanął również w Południu swego życia, a zarazem w słonecznym kraju szczęścia. Dobroć ludzka była mu niby światło i ciepło słońca. Rozkwitał jak roślina w żyznej glebie. A przecież pozostał nieco różny od innych psów. Poznał prawa tutejszych bogów lepiej nawet niż miejscowe psy, i zachowywał owe prawa bardziej skrupulatnie; lecz pomimo wszystko unosiła się wokoło niego atmosfera drapieżności, jakby dzikość trwała w nim jeszcze, dawny wilk zaś usnął tylko w nowym psie. Nie przyjaźnił się z innymi psami. Dotychczas żył samotny pośród własnej rasy i nadal samotnie żyć zamierzał. W dzieciństwie, pod wpływem prześladowań Lip-Lipa oraz zgrai szczeniąt i potem w dniach walki pod władzą Pięknego Smitha, Biały Kieł powziął zdecydowany wstręt do psów. Naturalny bieg jego życia został zakłócony i stroniąc o d własnej rasy, Biały Kieł przywarł bliżej do ludzi. Zresztą, psy Południa spoglądały nań podejrzliwie. Wilcza postać budziła w nich wrodzony lęk przed Dzikością, witały więc zawsze obcego przybysza warczeniem i nieukrywaną nienawiścią. Biały Kieł przekonał się prędko, że nie potrzebuje używać na nich zębów. Obnażone kły i drgające wargi były dostatecznie wymowne i prawie zawsze wystarczały, aby spowodować rejteradę najzuchwalej wyszczerzonej bestii. Istniała jednak w życiu Białego Kła jedna tortura Collie. Nie dawała mu ani chwili spokoju. Nie była tak posłuszna prawom jak Biały Kieł. Sprzeciwiała się wszelkim wysiłkom pana, zmierzającym do wywołania w niej przyjaznych dla wilka uczuć. Jej ostry, nerwowy głos nie milknął prawie nigdy. Collie nie mogła zapomnieć wilkowi jego wyprawy na kurniki i podejrzewała go zawsze o złe intencje. Uważała go za winnego, zanim zawinić zdążył, i odpowiednio traktowała. Stała się zmorą jego życia. Niby policjant towarzyszyła mu krok w krok do stajen i na łąki, i jeśli tylko posłał przypadkowe, zgoła niewinne, spojrzenie ku gołębiowi lub kurze Collie wybuchała natychmiast krzykiem oburzonego zgorszenia. Jego ulubiony sposób okazywania jej swego lekceważenia polegał na tym, że wilk, jak gdyby nigdy nic, kładł się wygodnie, opierał pysk o przednie łapy i udawał, że śpi. To peszyło ją zawsze i zmuszało do milczenia. Prócz stosunków z Collie, wszystko inne wiodło się Białemu Kłu doskonale. Nauczył się opanowania i równowagi, nauczył się praw. Wypracował w sobie powagę, spokój i filozoficzną tolerancję. Nie czuł się już otoczony przez wrogość. Niebezpieczeństwo, ból i śmierć nie czyhały już w każdym kącie. Z czasem , Nieznane, jako wcielenie ciągłej groźby znikło. Życie stało się słodkie i łatwe. Płynęło gładko i żaden lęk ani wróg nie czaiły się na drodze. Biały Kieł wyrzekł się śniegu, niemal nie zauważywszy tego. ,, Niezwykle długie lato - byłby pomyślał, gdyby w ogóle myślał był na ten temat. Nie myślał jednak, odczuł tylko ten brak mgliście i podświadomie. W ten sam sposób odczuwał niejasną tęsknotę za Północą, kiedy cierpiał od upału. W rezultacie okazywał pewien niepokój i jakby niezaspokojone pragnienie, nie rozumiejąc sam, o co chodzi. Biały Kieł nigdy nie uzewnętrzniał zbytnio swych uczuć. Śpiewna nutka w pomruku i wsuwanie pyska pod ramię pana oto jedyne jego miłosne wyrazy. A przecież dane mu było odnaleźć jeszcze wyraz trzeci. Nie znosił od dawna śmiechu bogów. Śmiech doprowadzał go do niepohamowanej wściekłości. Nie potrafił jednak gniewać się na pana swego serca i kiedy on raczył śmiać się wesoło i dobrodusznie, wilkiem miotały sprzeczne uczucia. Kłuło go jeszcze z lekka ostrze dawnej złości, ale już walczyła z nim miłość. Nie mógł się gniewać, a przecież czuł, że musi koniecznie coś uczynić. Z początku zachowywał się godnie, ale pan śmiał się tym głośniej