Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Naczelne dowództwo Katawellaunów znalazło się w jednym ręku, a Karaktak, wódz zdolny i cieszący się względami druidów, mógł płomiennymi słowy zaapelować do swych sprzymierzeńców i wasalów, aby pomogli mu pomścić śmierć jego szlachetnego brata. Kiedy straty Rzymian przekroczyły oznaczone maksimum, a oporu nieprzyjaciela nie można było żadną miarą uważać za złamany, rozważny Aulus dał mi umówiony sygnał. Do Boulogne rozkaz zawiózł jeden ze statków, które obecnie kursowały między Londynem a Richborough, dostarczając wojsku wina, koców i sprzętu wojennego. W Boulogne zapłonął pierwszy stos i w krótkim czasie wieść przeleciała Alpy i dotarła do Rzymu. Przybyła w dzień, w którym wykryłem nieodparte dowody nadużyć i fałszerstw Myrona. Kazałem go w obecności wszystkich moich ministrów oćwiczyć, a następnie ściąć. Przed wieczerzą, zmęczony po ciężkim i przykrym dniu, zasiadłem właśnie do przyjacielskiej partyjki kości z Witeliuszem, kiedy eunuch Posides, sekretarz spraw wojskowych, wbiegł podniecony do komnaty. - Cezarze! - wołał. - Sygnał świetlny! Przyzywają cię z Brytanii. - Z Brytanii! - zawołałem. Trzymałem właśnie w ręku kubek. Machinalnie jeszcze raz nim wstrząsnąłem i wyrzuciłem kości, a zerwawszy się z miejsca pobiegłem żwawo do okna wychodzącego na północ. - Pokaż! Gdzie? - zawołałem. Wieczór był pogodny i nawet moje słabe oczy dojrzały we wskazanym przez Posidesa kierunku czerwony punkt na szczycie Sorakte, o trzydzieści mil od stolicy. Powróciłem do stołu, gdzie czekał mnie z rozpromienioną twarzą Witeliusz. - Co powiesz, Cezarze, na ten omen? - zapytał. - Przez ostatnie pół godziny wyrzucałeś same pieski, a teraz zawołałeś “Brytania” i wyrzuciłeś równocześnie “Wenerę”. Nie było wątpliwości. Trzy kostki leżały na stole, tworząc całkiem regularny, równoboczny trójkąt, a na każdej widniała szóstka. Prawdopodobieństwo wyrzucenia “Wenery” wynosi jeden na dwieście szesnaście. Można mi więc wybaczyć radosne uniesienie. Przy rozpoczęciu wyprawy nie ma nic lepszego nad dobry omen. Pamiętajcie, że Wenera była nie tylko patronką gry w kości, lecz matką Eneasza - a więc przez Oktawie, siostrę Augusta, moją antenatką - i opiekowała się domem julijskim, którego teraz byłem głową. Przywiązywałem również pewne znaczenie do trójkątnego układu kostek; Brytania przecież ma na mapach kształt trójkąta. Obecnie przychodzi mi do głowy, że może to nie bogini, lecz Wileliusz ułożył tak pięknie kości, w chwili kiedy odwróciłem się do okna. Jestem podobno jednym z najbardziej łatwowiernych ludzi, jakich zna świat; przynajmniej panuje takie ogólne mniemanie. Jeżeli uczynił to Witeliusz, to postąpił bardzo mądrze, gdyż Wenera wysłała mnie na podbój w najlepszym, jaki sobie można wyobrazić, nastroju. Modliłem się do niej tego wieczora (jak również do Augusta i Marsa) i ślubowałem, że jeśli pomoże mi odnieść zwycięstwo, uczynię wszystko, czego ode mnie zażąda. - Ręka rękę myje - przypomniałem bogini. - Spodziewam się, że zrobisz wszystko, co w twojej mocy. - W rodzinie Klaudiuszów panuje zwyczaj poufałego odnoszenia się do Wenery. Przypuszczamy, że sprawiamy jej tym przyjemność. Wszak prababki, a zwłaszcza te, o których chodzą wieści, że młodość miały dość wesołą, same nieraz zachęcają swych faworytów prawnuków, aby traktowali je jak swoje rówieśnice. Nazajutrz ze sztabem i pięciuset ochotnikami wypłynąłem z Ostii do Marsylii. Wiał od południa łagodny wiatr i wolałem popłynąć morzem, niż tłuc się w powozie. Mogłem wreszcie skorzystać z dobrodziejstwa tak upragnionego snu. Całe miasto zebrało się w porcie, aby nas pożegnać, prześcigano się wzajemnie w zapewnieniach lojalności i gorących życzeniach. Messalina zarzuciła mi ręce na szyję i płakała. Mały Germanik chciał jechać razem ze mną. Witeliusz obiecywał, że jeśli powrócę zwycięzcą, każe drzwi świątyni Augusta obić złotą blachą. Flota, z którą ruszałem, składała się z pięciu szybkich wojennych dwumasztowców z ożaglowaniem rejowym i trzema rzędami wioślarzy. Kadłuby statków były na wypadek burzy obwiązane silnymi linami. Podnieśliśmy kotwice w godzinę po wschodzie słońca. Ponieważ nie było czasu do stracenia, kazałem kapitanowi płynąć na pełnych żaglach. Przy rozwiniętych obu żaglach na każdym maszcie i przy spokojnym morzu robiliśmy dobrych dziesięć węzłów. Późnym popołudniem dostrzegliśmy wyspę niedaleko Elby, Planazję, na którą wygnano biednego Postuma; widać było z dala opuszczone obecnie budynki, gdzie ongiś kwaterowali strażnicy; dziś stały pustką. Przepłynęliśmy pierwszego dnia sto dwadzieścia mil, to znaczy jedną trzecią drogi. Wiatr dął w dalszym ciągu. Kołysanie statku jakoś nie zaszkodziło mojemu żołądkowi i udałem się do kajuty, aby się dobrze wyspać. Wieczorem minęliśmy Korsykę, lecz około północy wiatr ustał i trzeba było płynąć na samych tylko wiosłach. Spałem doskonale. Streszczając się powiem, że następnego dnia pogoda się popsuła, a ponieważ wiatr stopniowo zmieniał kierunek na zachodni, północno-zachodni, więc płynęliśmy powoli. Brzegi Francji ujrzeliśmy dopiero trzeciego dnia o wschodzie. Morze było teraz wyjątkowo burzliwe i wiosła albo pogrążały się w wodzie aż po dulki, albo uderzały w próżnię. Z czterech towarzyszących nam statków tylko dwa były widoczne. Poszukaliśmy schronienia u wybrzeża i z wolna posuwaliśmy się wzdłuż lądu