Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Wszyscy jesteśmy mniej czy więcej zdechli, zabieram się do generalnego opatrywania owrzodzeń pokrywających mi nogi, a zwłaszcza palce stóp. Wskutek tego, że ciągle przebywam w wodzie, piasek zaczął działać jak pilniki; ściera skórę między palcami, co powoduje szerokie i głębokie obrażenia,, które szybko podchodzą materią i mocno bolą. Stopy mi puchną, w pachwinie doskwierają gruczoły. Korzystam z okazji, żeby rozłożyć rzeczy na słońcu. Wilgoć je atakuje pleśnią i podgryza. Jeżeli tak dalej pójdzie, ekwipunek starczy mi nie na długo. Boszowie snują się po naprędce zainstalowanym obozowisku. Jeden ostrzy maczetę, inny wyciosuje stylisko do siekiery, trzeci okuwa drewniany kuferek, w którym ma całą kopalnię starych gałganków, drutu i tysiące innych rzeczy ściągniętych, gdzie się da. Patrzę, jak ogląda te swoje poczciwe bogactwa. Podnosi na mnie oczy i mówi z namysłem: — Ty zarobić duże pieniądze, że pracować tam w lesie, zarobić tyle, że się nie zmieścić w ten kuferek. Rozśmieszał mnie. Gdybyś ty wiedział, poczciwcze! Toaleta. Zęby myję drobniutkim piaskiem z plaży, bo tubki z pastą do zębów dawno się już rozwaliły. Aimary i jaszczurki złocą się powoli na wędzarni; mają w słońcu koloryt starej miedzi. Piękne sceny z polowań i połowów, które fotografowałem po drodze, poszły na marne. Film znów się zaciął. Jestem wściekły; dużo było takich scen — jak na przykład widoki na Gros Saut — których po raz drugi nie będę miał okazji sfotografować. Diabelnie się boję, że mogę stracić aparat, że jeszcze gotów mi się gdzie rozbić albo utonąć. Obchodzę się z nim jak z drogocenną porcelaną, ale mimo to dostało mu się już niejednokrotnie. Na przyszły raz będę musiał brać z sobą dwa, tak będzie pewniej. W ciemnościach zaczyna pokwikiwać na drugim brzegu stado pekari. Szybko przeprawiamy się przez zatokę i mimo obfitości kolczastych krzaków przemykamy gęstym poszyciem jak Siuksowie. Stado już rwie o dwadzieścia metrów od nas, łamiąc wszystko na swej drodze. Ognia! któraś ze świń słania się, pada, wstaje, nurkuje w gęstwinę. Na próżno jej szukamy przy świetle pochodni. Ślady prowadzą daleko. Wrócimy jutro. Boszowie mają stare, nie wiadomo jakie czasy pamiętające pukawki. Powiązane są drutem. Lufa w nich do niczego, kolba pęknięta. Jeden z dwóch kurków w ogóle nie działa. Mimo wszystko polują i za istny cud należy uznać, że zabijają. Przy każdym strzale aż podskakuję z obawy, że eksplozja rozsadzi im te ich machiny. Noc jest znośna. Samopoczucie takie sobie, po całodziennej bezczynności odczuwam znużenie. Czwartek, 1 grudnia Bez rezultatu szukamy pekari postrzelonego wczoraj wieczorem. Zwierzęta mają życie twarde, nasze pekari pewnie padło gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc. Zawiedzeni odpływamy; bieg rzeki wciąż taki sam, tyle tylko, że wody lekko przybrały. Pogoda na burzę — z upalnymi przejaśnieniami. Nogi mocno mnie bolą w miejscach otłukiwanych przez zatopione gałęzie. Nie ma mowy, żebym mógł o nie zadbać; wciąż tkwię w wodzie. Szlak wycięty przez rfuraulta stał się teraz bardziej dla nas osiągalny, pomaga nam to szybciej posuwać się naprzód. Wiatr, słońce w całej swej okazałości Niektóre drzewa chwieją gałęźmi, jakby skrzypiały źle naoliwione drzwi. Mijamy jeszcze jedno obozowisko Huraulta. Upał niesamowity. Każda z gałęzi smagających nas w przejściu jest oblepiona wielkimi mrówkami — za każdym też razem drapiemy się i jęczymy. Na wprost wyspy, którą mijamy, znów następne obozowisko Huraulta; jest w pobliżu dawnej wsi, na tym samym brzegu. Niekiedy rzeka przypomina tunel. Białe i «cienkie liany wznoszą się w półmroku jak struny olbrzymiej harfy; w nieskończoność ciągną się następnie mokradła albo też pojawia się wysokopienny las z wspaniałymi polanami. Z trudem zachowując równowagę łódź prześlizguje się po pniach. Ciągnij, pchaj, rąb siekierą, siecz maczetą — posuwamy się powoli, ale się posuwamy. Po kilku godzinach wody znów opadły i szlak Huraulta jest już nad naszymi głowami, tak że nie mamy z niego żadnego pożytku. Znów bagna — czy raczej to, co Boszowie nazywają bagnami. Rzeka jest dosłownie zduszona natłokiem pnączy podtrzymywanych przez krzaki o poziomych gałęziach. Rzeka w lianach; zwisają i wślizgują się wszędzie. Tu i ówdzie kilka drzew sterczy czasem jak szkielety obwieszone gniazdami i pnączami. Nie widać jednak ani ptaków, ani zwierzyny — tylko niekiedy przemknie legwan albo przelecą nam wysoko nad głową papugi o jaskrawym upierzeniu. Z niezmierną ciszą łączy się głuche buczenie miliardów much, które latają tu gęstymi chmarami. Czasami ta cisza aż miażdży człowieka. Zatoka jest coraz bardziej zapchana i coraz wolniej się posuwamy. Wraz ze zmęczeniem melduje się chandra. Czy już nigdy nie skończy się ta Ouaqui? Noc. Zapadła nagle, zaskakując nas przed niesamowitym stosem zwalonych drzew; nie sposób się przez nie teraz przeprawiać. Zatrzymujemy się. Szybko oczyszczamy skrawek brzegu. Ledwo zdążyło zapłonąć ognisko, już wybucha burza, na którą zbierało się od rana. Miałem tyle tylko czasu, żeby wydostać plecak; każdej bowiem nocy, regularnie, moja łódź idzie pod wodę i co rano muszę ją z wody opróżniać. Hamak, z plandeką nad nim, wisi pod ulewą; woda chlusta bulgocąc jak z rynny. W przepasce na biodrach dotrzymuję towarzystwa Boszom, którzy ociekając wodą tkwią po stoicku wokół ognia — nie zdążyli już zbudować sobie jakiegokolwiek dachu nad głową. Połyskują nasze ciała, przypalane z jednej strony, ziębione z drugiej. Razem z Boszami, paląc fajkę, słuchając ich śpiewu, marzę i jestem szczęśliwy. Padało całą noc