Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Podróż zleciała im tak prędko, że aż się zdziwili. Ze stacji był jeszcze kawał do miasta. Wsiedli do autobusu. Marek jechał dużo dalej. Pokazał Jasi, gdzie ma wysiąść, wytłumaczył, którędy powinna iść, żeby trafić do tej sklepowej. Sam nie mógł jej towarzyszyć, musiał się w porę zameldować w internacie.
— Gdybyś spotkał kogoś z Bukowna — prosiła Jasia — nie mów, że mnie widziałeś. Nie chcę, żeby rozplotkowali.
Kiwnął głową, przymrużył cwaniacko oko.
— Jasne. We mnie jak kamień w studnię. Możesz być spokojna.
Wysiadła na błotnistym skrzyżowaniu. Było już ciemno, świeciły nieliczne latarnie, tęczując oleistą packę na ulicy. Widocznie padało niedawno, chodniki jeszcze nie obeschły, przejeżdżające samochody wzniecały fontanny brudnej cieczy z licznych dziur i wybojów. Powietrze parne było i duszne, w każdym razie takim się Jasi wydało w porównaniu z tą balsamiczną leśną wonią, której do niedawna miała jeszcze pełne płuca.
Przewiesiła sobie przez ramię parcianą torbę, w której mieścił się cały jej dobytek, zawróciła i zgodnie z instrukcjami Marka powędrowała w górę stromą uliczką wybrukowaną kocimi łbami. Domy tu były niewysokie, przytulone do siebie, zbite w stadko. Śmigały spod nóg chude, nastroszone koty o dzikim wejrzeniu. Wokół pusto. Dopiero za następnym skrzyżowaniem ujrzała Jasia ulicę z prawdziwego zdarzenia: całą w sklepach i kolorowych tynkach. Kamieniczki też ledwie od ziemi odrosłe, ale barwne
40
jak cukiereczki: żółciutkie, różowiusieńkie i koloru barszczyku. Wystawy zapchane jakimiś zojdami, tłumek przechodniów gęsty, chociaż siermiężny, ale trafiały się i paniusie godnie stąpające, w karakułach i kapeluszach, i na wysokich obcasach. Dziewczyny w porozpinanych kożuchach. Czyżby im było zimno, zdumiała się Jasia. Sama przez całą zimę biegała w wytartym paletku, wiatrem podszytym, teraz paradowała w kurtce donaszanej po starszej siostrze i było jej nawet za ciepło. Więc te dziewczyny chyba na pokaz tak się obnosiły. Kożuch majątek kosztuje, wszyscy widzą, na co ją stać, dumała Jasia.
Pękaty kościół z daleka jarzył się światłami. Dochodził śpiew. Aż korciło, żeby przystanąć, posłuchać. Zwłaszcza, że to tak blisko, po przeciwnej stronie ulicy. Jasia uczyniła krok w tym kierunku, ale powstrzymała ją myśl, że a nuż sklepowa gdzieś wyjdzie z wizytą, rozminą się i co będzie. Lepiej tam iść i warować, a zwiedzanie Chełma odłożyć do spotkania z Markiem.
Pamiętała jego objaśnienia: za kościołem w prawo do dworca autobusowego, potem w lewo i prosto i to będzie trzecia uliczka, tylko nie przegap. Więc z górki w dół, już słychać dworcowe megafony. Pawilon handlowy, ciuchy prosto z raju, znów korci, zęby przystanąć, oczy napaść, znów trzeba to odłożyć na potem. Strach przejść przez ulicę, jadą i jadą, samochód za samochodem, ktoś ją za rękę chwycił:
— Gdzie leziesz? Uważaj! Oczu nie masz? Gapa!
Przeprawiła się nareszcie na drugą stronę, zawstydzona, że na takiego ćwoka wyszła, ale trudno. Jeszcze się z tym oswoi. No i nie ma tej uliczki. Zawraca. Szuka. Drepce ktoś. Zdobywa się na odwagę i pyta.
Kobieta w szalinówce, krępa, nieduża, ale głos u niej jak u marszałka. Jasia aż przysiadła.
— Czyś panienka pijana? Toż na ulicy stoim. Nie wie, dokąd idzie?! A względem czego? A do kogo? — badała.
Jasia wyjąkała, że do Lesiówny, sklepowej.
— A do tej... — osoba czmychnęła pogardliwie. — Nie wiem, czy ją zastaniesz — przeszła na ty. — Ona w domu nie posiedzi, lala jak z piórkiem w kuprze. A ty kto dia niej, bo nie znam?
— Rodzina — bąknęła Jasia.
— Toż ona tylko jedną siostrę ma i ta nieżeniata. Widywałam ją. A ty? — wycelowała oskarżycielsko palec.
— Cioteczna — Jasia zełgała pierwsze, co jej przyszło na myśl. Palec zakolebał się, znieruchomiał i opadł. Rozległo się chrząknięcie.
41
— Ja tam nie jestem ciekawa. Nie chcesz gadać, to nie. Uważaj tylko, żeby ci krewniactwo bokiem nie wyszło. Sikora jeszcze jesteś, głupiutka, mogą cię omotać, zaraz widać, że z zapadłej wioski toto przyjechało... — medytowała osoba z wielkomiejską wyższością.
Jasia wolała uniknąć dalszych badań.
— To ja już pójdę — rzekła.
Osoba nie dała dokończyć. Znów palec poszedł w górę.
— Toż nie widzisz, że w oknach ciemno? — pokazywała narożną jednopiętrową kamieniczkę.
Jasia z trudem odcyfrowała na zardzewiałej tabliczce nad bram