Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
—- Chodźcie za mną. To Cyganka, wiecie która. Słowo to rzeczywiście zrobiło na Febusie wrażenie, nie takie jednakże, jakiego spodziewał się Quasimodo. Pamiętamy przecież, że nasz lekkomyślny oficer zszedł z balkonu razem z Lilią, zanim jeszcze Quasimodo ura- tował skazaną a rąk Charmolue. A później, podczas 12 — Katedra Marii Panny, t. ,11 - 177 - wszystkich odwiedzin w kamienicy Gondelaurier, pil- nie wystrzegał się jakiegokolwiek słowa o tej kobiecie, której wspomnienie było mu mimo wszystko przykre; Lilia zaś ze swej strony też uważała za stosowne raczej mu nie mówić, że Cyganka żyje. Febus sądził więc, że biedna „Similar" umarła, i to już przed miesiącem czy też nawet przed dwoma miesiącami. Dodajmy, że kapi- , tan, uderzony głęboką ciemnością nocy, nadprzyrodzoną szpetotą i grobowym głosem niezwykłego posłańca, już przed chwilą uświadomił sobie, że północ minęła, że uli- ca jest pusta jak wtedy, kiedy go zaczepiło widmo mni- cha, i że koń parska na widok Quasimodo. — Cyganka! — zawołał nieomal ze strachem.. — E j że, czyżbyś przychodził z tamtego świata? I położył dłoń na rękojeści noża. — Prędzej! prędzej! — mówił głuchy usiłując po- ciągnąć konia. — Tędy! Febus z całej siły kopnął go w pierś. Oko Quasimodo zabłysło. Zrobił taki ruch, jakby miał się rzucić na kapitana, po czym wyprostował się i rzekł: — Macie szczęście, że jest ktoś, kto was kocha. Słowo „ktoś" wymówił z naciskiem i puszczając uzdę konia dodał: — Jedźcie sobie! Febus zaklął i spiął konia ostrogami. Quasimodo pa- trzył, jak znika we mgle zalegającej ulicę. — O! — powiedział cichutko biedny głuchy — odmó- wić takiej rzeczy. Wrócił do katedry, zapalił swoją lampkę i wszedł na wieżę. Jak przypuszczał, Cyganka siedziała wciąż na tym samym miejscu. Skoro go ujrzała z daleka, pobie- gła w tę stronę. — Sam! — zawołała, boleśnie załamując śliczne ręce. — Nie mogłem go odnaleźć — rzekł chłodno Quasi- modo. — Trzeba było czekać całą noc — odparła podniesio- nymi głosem. Zobaczył jej gniewny ruch i zrozumiał wymówkę. — Przypilnuję go lepiej innym razem — rzekł spu- szczając głowę. — Idź precz! — powiedziała. Odszedł. Rozgniewał ją. Wolał ściągnąć na siebie jej gniew niż ją zasmucić. Cały ból zachował dla siebie. Od tego dnia Cyganka już go nie widywała. Nie przy- chodził do jej celi. Co najwyżej mignęła jej przelotnie na wierzchołku wieży twarz dzwonnika, smutnie w nią zapatrzona. Lecz skoro go spostrzegła, znikał. Musimy przyznać, że nie bardzo się martwiła tą do- browolną wstrzemięźliwością biednego garbusa. W głę- bi serca była mu wdzięczna. Quasimodo nie miał zresztą pod tym względem żadnych złudzeń. Nie widywała go, ale czuła przy sobie nieustanną ' obecność dobrego ducha. Kiedy spała, niewidzialna rę- ka przynosiła jej żywność. Pewnego ranka znalazła na oknie klatkę z ptaszkami. Tuż nad jej celą była rzeźba, której się bała. Okazywała to nieraz w obecności Quasi- modo. Pewnego ranka (bo wszystko to działo się nocą) nie zobaczyła już straszydła. Ktoś roztłukł rzeźbę. Ten, kto się tam wspiął, ryzykował życiem. Niekiedy wieczorem spod dachu dzwonnicy dochodził ją głos śpiewający jej, jakby do snu, smutną i dziwacz- ną piosenkę. Były to wiersze bez rymów, wiersze głu- chego: Nie patrz na twarz, dziewczyno, Patrz w serce. Serce pięknego młodzieńca bywa często szpetne. Są serca, w których miłość niedługo gości. Dziewczyno, jodła nie jest piękna — Nie jest tak piękna jak topola, Ale jodła zieleni się w zimie. 12* 179 - Po co mówię to, po co? To, co nie jest piękne, żyje niepotrzebnie. Piękność kocha piękność jedynie, Kwiecień odwraca się od stycznia. Piękność jest doskonała, Piękność wszystko może, Piękność — to jedyna rzecz, która nie jest połowiczna. Kruk lata tylko w dzień, Sowa lata tylko w nocy, Łabędź lata i w dzień, l w nocy. Pewnego ranka, budząc się, zobaczyła na oknie dwa naczynia pełne kwiatów. Jedno było kryształowe, piękne i błyszczące, ale pęknięte. Woda, którą je na- pełniono, wyciekła i kwiaty w nim zwiędły. Drugim był gliniany garnek, zwykły, niepozorny, ale nie prze- ciekał i kwiaty, które w nim stały, były świeże i czer- wone. Nie wiem, czy naumyślnie Esmeralda wybrała zwię- dły bukiet i przez cały dzień nosiła go na piersi. Tego dnia nie słyszała śpiewu na wieży. Niewiele ją to obeszło. Całymi dniami głaskała Dżali, pilnowała bramy kamienicy Gondelaurier, ci- chutko opowiadała sobie o Febusie i kruszyła chleb jaskółkom. Nie widywała i nie słyszała już więcej Quasimodo. Biedny dzwonnik jakby znikł z kościoła. Lecz pewnej nocy, kiedy nie spała i marzyła o swoim pięknym ka- pitanie, usłyszała westchnienie gdzieś w pobliżu celi. Wstała, przestraszona, i w świetle księżyca ujrzała, że jakaś niekształtna bryła leży w poprzek pod jej drzwia- mi