Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Nikogo w salonie, na werandzie, dziedzińcu. Już nie jedna, a dwie srocz- ki skakały po opustoszałym korcie. Nie zmartwiło mnie to, miałem swoje sprawy i nie chcia- łem niczego nikomu wyjaśniać. Wsiadłem do poloneza i odjechałem. Bukowy Dwór wybudowano nieco na zachód od właściwych Buczek – między strażnicą WOP a ujściem Jaśnicy, tuż pod wydmami. Oba brzegi Jaśnicy spinał mostek, który od biedy udźwignąłby mojego poloneza, ale droga prowadząca od strony Buczek kończyła się prak- tycznie zraz za mostkiem. Parkowali tu amatorzy słonecznych kąpieli; plaża na lewo od Jaśni- cy była naga, na prawo – tekstylna. Z parkingu można było, choć z trudem, dotrzeć do Buko- wego Dworu. Wąska leśna droga była nienaturalnie wyboista, jak wiele bocznych, polnych dróg w okolicy. Wiedziałem dlaczego. Dziury i doły w drogach kopali sami właściciele przy- tulnych dacz i letnisk, broniąc się w ten sposób przed weekendową miejską szarańczą, jeżdżą- cą przeważnie maluchami czy syrenami. Dla gorszych samochodów były to rzeczywiście nie- bezpieczne drogi, a właściciele dacz dysponowali na ogół lepszymi i większymi wozami. Postanowiłem zaryzykować. Co prawda omal nie urwałem resorów, ale po dziesięciu mi- nutach dotarłem do mostku. Parking był prawie pusty. Słońce świeciło ostro, ale nad samym morzem było jeszcze ciągle chłodno. Wyboje ciągnęły się przez kilometr – potem wyjechałem na szerszą i lepszą, choć też nieutwardzoną drogę. Byłem w centrum, no powiedzmy raczej – w środku Buczek. Zaparkowałem samochód i wysiadłem. Prawie niewidoczny za ścianą lasu drewniany klasztorek, murowany budynek sezonowej jadłodajni z pokojami gościnnymi na piętrze, kilka chat rybackich, poczta; właściwie nic się tu nie zmieniło. Tylko ludzi było jakby więcej, z roku na rok. Więcej smażalni ryb, budek z hot– dogami i hamburgerami, lodami i warzywami. Więcej smrodu i ścisku, walających się wszędzie papierów, tłustych tacek po rybach, butelek, śmieci. Stanowczo za dużo ludzi było na tej biednej planecie, a już zwłaszcza w tym ubogim kraju. W taki, zbyt chłodny na plażę dzień największą i jedyną atrakcją Buczek robiły się zakupy. Czegokolwiek. Wszędzie stały więc kolejki ludzi – pod jadłodajnią, budami handlarzy, kio- skiem „Ruchu”, lodziarnią. Nie cierpię kolejek, ale tego dnia mnie interesowały. Pokręciłem się tu i ówdzie, postałem w jednym i drugim ogonku. Zaszedłem na pocztę, do jadłodajni. Nic. Senny, znudzony tłum, senne, nudne tematy rozmów, które podsłuchiwałem. Nic. Wydawało mi się to niewiarygodne. Przecież powinna to być sensacja numer jeden! Wyda- rzenie, o którym się mówi, temat szeroko roztrząsany. Domyślałem się, że milicji może zale- żeć na braku rozgłosu, ale przecież byli jeszcze wopiści, pseudohipisowska młódź, magister praw Warchała, wyglądający mi na niezłego gadułę. Wszystko na nic. Senne Buczki, senny tłumek. Pogodny widoczek, jeśli ktoś lubi takie obrazki. Zagnało mnie nawet na pole namiotowe. Tylko tam – sądząc po wyglądzie – mogli koczo- wać spotkani w nocy młodzi ludzie. Ale i tu ich nie znalazłem, choć schodziłem cały teren od namiotu do namiotu, potykając się o puste butelki po piwie i narażając na niechętne spojrzenia ludzi, którym właziłem w kohery i menażki. A może to wszystko mi się przyśniło; może trzeba dać sobie spokój? Wsiadłem do polone- za i pojechałem do Przetargowa. Kilkanaście obejść, klub rolnika i stacja benzynowa. Nie było tam po co stawać. Zatankowałem benzynę i wykręciłem w lewo, do nieodległej gminnej Stawowej. W parę minut potem zaparkowałem samochód na przykościelnym placu. Była to duża wieś, pamiętająca znacznie lepsze czasy. Prastara, historyczna siedziba Sta- wowskich, starego i możnego rodu, który zależnie od aktualnej koniunktury politycznej i kształtu granic zasiadał albo w senacie Rzeczpospolitej, albo w pruskim Reichstagu. W tym drugim przypadku dodawali sobie do nazwiska von. W Stawowej mieli niegdyś zamek, obec- nie zmieniony w prymitywny PGR–owski slums; tak w praktyce zrealizowano hasło dyktatury 21 proletariatu – proletariat zamieszkał w magnackiej siedzibie, którą skutecznie doprowadził do poziomu chlewu. Zawsze ze smutkiem przechadzałem się po obszernym, cudem zachowa- nym, choć zaniedbanym parku. Cudem również było, że zamek stoi jeszcze, od dziesiątków lat nie remontowany, ba – pomijany nawet w spisach zabytków godnych zwiedzania, tak jak- by ludowa władza wstydziła się tego, co zrobiła z siedzibą rodu, który władał tą ziemią przez osiemset lat. Bo Stawowscy mieli niegdyś wszystko, jak okiem sięgnąć – ich była Jastrzębia Góra i Władysławowo, i Sławoszyno, i oczywiście sama Stawowa, gdzie poza zamkiem pobudowali okazały kościół, najpierw katolicki, potem, gdy lokatorzy zmienili wyznanie, protestancki. Długo im się udawało – przez kilkaset lat byli na topie. Chyba niewiele rodzin może to o oso- bie powiedzieć. Mimo wszystkich geopolitycznych komplikacji utrzymali przez wieki swoją domenę, a któryś ze Stawowskich co i rusz, prawie co pokolenie – bywał kasztelanem gdań- skim. Ale ostatniego zakrętu historii nie wytrzymali i oni. Po 1918 te ziemie przypadły Polsce; von Stawowscy, mocno już wówczas zniemczeni, nie mogli być zachwyceni. Ale zachowy- wali się jak lojalni obywatele, przynajmniej w części: kiedy Sigfried, uważający się za Polaka, kończył kampanię wrześniową w stopniu kapitana, dając się internować Armii Radzieckiej (trafił potem do Kozielska i zginął w Katyniu), młodszy, Stanisław, wkładał już mundur ge- stapowca i zabierał się do robienia „porządków” w okolicy. Zginął zimą 1943 na froncie wschodnim. A stary von Stawowski, ojciec, doczekał triumfalnego „wyzwolenia” przez Ar- mię Czerwoną. Zmarł na udar krwi do mózgu, widząc jak krasnoarmiejcy poczynają sobie z miejscowymi kobietami. Niewątpliwie – wybrał najlepsze wyjście z sytuacji. I w ten sposób skończyły się dzieje Stawowskich. Okoliczna ludność, która po prawdzie nie kochała „wyzwolicieli”, nie zmartwiła się rów- nież śmiercią starego tyrana okolicy. Miejscowi, Kaszubi od pokoleń: zastępy Miotków, Grubbów, Wentów, Labudów i Myszków, orzekli krótko, iż starego „szlag trafił”; zapewne mieli rację. Myślałem o tym wszystkim, krążąc po Stawowej. Wiedziałem o historii tej wsi znacznie więcej, niż wszyscy jej mieszkańcy razem wzięci, ale to oni tu mieszkali i to była ich ziemia, ja byłem tylko przybyszem, obcym, który jest i za chwilę go nie będzie. Tak jak z Edem w Polsce... – przypomniały mi się słowa Hazel. Ale również w Stawowej nie odnalazłem żad- nych oznak podniecenia. Byłem w kilku sklepach, punkcie skupu runa leśnego, klubie książki i prasy, wypiłem piwo w pijalni. Nic. Cisza