Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Urodziłem się w 1953 roku i to był idealny moment, by „załapać się" na największe i najważniejsze wyprawy Andrzeja Zawady. Gdybym urodził się wcześniej, mógłbym akurat na czas Everestu nie być już w takiej formie, jaka była wymagana od uczestników wyprawy zimowej, a od której zaczęła się moja kariera alpinistyczna. Zaś gdybym później pojawił się na świecie, a co za tym idzie - później zaczął się wspinać - nie zdążyłbym jeszcze osiągnąć odpowiedniego poziomu. 169 W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH Minęły trzy lata od spotkania z Jasiem Franczukiem, gdy znalazłem się na zimowym obozie w Tatrach, prowadzonym przez Andrzeja Zawadę. Pełniłem wówczas obowiązki instruktora, szkoląc nieco młodszych ode mnie kandydatów na taterników. Ten pierwszy bezpośredni kontakt z Andrzejem Zawadą, w zimowej scenerii Morskiego Oka, pozwolił mi przekonać się, jak miłym, dowcipnym i normalnym, bez cienia gwiazdorskich póz, jest on człowiekiem. Kiedy w roku 1979 organizował zimową wyprawę na Mount Everest, miałem już za sobą bardzo długą i trudną drogę na Kohe Skhawr (7084 m) w Hindukuszu i południowy szczyt Piku Rewolucji (6950 m) w Pamirze. Miałem więc doświadczenie wysokościowe i przypuszczalnie z tego powodu znalazłem się w składzie zimowej wyprawy na Everest. Dla mnie była to wyprawa najważniejsza w całym życiu. Mój los został wówczas przesądzony. Gdybym nie pojechał na tę wyprawę, zapewne wcześniej czy później znalazłbym się w Himalajach, ale z pewnością nie zdobyłbym tych doświadczeń, jakie stały się moim udziałem pod Everestem. Brałem udział w dwóch najważniejszych zimowych wyprawach Andrzeja - na Mount Everest i na K2. Wyprawa everestow-ska była pionierska, ale K2 to przedsięwzięcie bodajże najważniejsze w historii nie tylko polskiego himalaizmu. Po raz pierwszy próbowano zdobyć najtrudniejszą górę świata w ekstremalnie trudnych warunkach zimowych. Przez trzy miesiące walczyliśmy o K2. W tym czasie temperatura utrzymywała się na poziomie minus dwadzieścia pięć do minus trzydzieści pięć. Bywały też dni, że była jeszcze niższa. Jeżeli w ciągu dnia, pod wpływem słońca, o tej porze roku bardzo rzadko pojawiającego się w tym rejonie, ocieplało się do zera, to wydawało nam się, że jest upał. Mimo upływu lat, innych gór, innych wypraw, te dwie z Andrzejem dały mi taki bagaż doświadczeń i przeżyć, że już nic nie mogło ich przebić. Wśród moich wielu wspomnień o Andrzeju szczególne znaczenie ma dla mnie ostatnie, związane - jakże mogłoby być inaczej! - z górami. Niezwykłe, tajemnicze, wręcz metafizyczne. W sierpniu 2000 roku wspinałem się w Tien-Szanie, na Khan Tengri (7010 m). Na wierzchołek weszliśmy 20 sierpnia. Pierwszy biwak podczas zejścia, będący jednocześnie ostatnim przy po- 170 EWA MATUSZEWSKA LIDER dejściu, wypadł w śnieżno-lodowej pieczarze, w nocy z 20 na 21 sierpnia. Mieliśmy za sobą wyczerpujący dzień - dziesięć godzin trudnej wspinaczki w kruchym, skomplikowanym terenie, gdzie trzeba było korzystać z lin poręczowych, potem cztery godziny zejścia. Nie za dobrze biwakuje się w takiej pieczarze, wilgotnej i ciemnej, do której trzeba wczołgiwać się kilkumetrowym tunelem, głową w dół. Ale to jedyna możliwość noclegu - na przełęczy oddzielającej Khan Tengri od Piku Czapajewa wiatr wieje nieustannie, uniemożliwiając rozstawienie namiotu. Zdarza się, że po takim wysiłku na znacznej wysokości miewa się przeróżne, zdumiewające niekiedy sny. Tamtej nocy też snuły mi się po głowie senne widziadła, nie pamiętam już ich nawet dokładnie. I tylko jeden sen był wyraźny - spotkanie z Andrzejem Zawadą. Przyśnił mi się najzwyczajniej w świecie, jak kolega koledze, jak ktoś, z kim jeszcze rozmawiałem przed wyjazdem na wyprawę. Powiedziałem mu, by szykował się na wrzesień, na coroczne spotkanie czytelników „Gór i Alpinizmu". Na każdym z tych spotkań był pierwszoplanową postacią, wokół niego zawsze koncentrowało się życie imprezowe. Rano opowiedziałem przyjaciołom swój sen. Mam więc świadków, że nie wymyśliłem sobie tego wszystkiego post fac-tum. Tydzień później byliśmy już w Ałma Acie. Z hotelu Janusz Czermak zadzwonił do kraju. Pierwsza wiadomość, jaką mu przekazano, sprawiła, iż poczułem nie tylko smutek, ale też zdumienie pomieszane z niepokojem. Andrzej zmarł tej samej nocy, której mi się przyśnił. Jak najdalej trzymam się od wszelkich mistycyzmów, inżynier z wykształcenia i z natury, wolny duchem i niewierzący. Nie potrafię jednak wytłumaczyć tego, co przydarzyło mi się na przełęczy pod Khan Tengri. I w mojej opowieści o Andrzeju Zawadzie stawiam na końcu wielki znak zapytania