Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Ruchy stały się szybsze. - Nic na siłę. Rytmiczne ruchy. Proszę się nie spieszyć. - Jej pochylona głowa zniżyła się jeszcze bardziej, gdy spojrzała na miejsce, gdzie ich ciała się łączyły. - Wspaniale. Spokojnie... parcie. Do końca, panie Green. Spokojnie. Parcie. Jeszcze raz. Właściwe, stałe tempo, oto cała tajemnica. Doskonale. I jeszcze raz. Odrobinę szybciej. Najgłębiej jak pan tylko może. Cudownie. Całym ciałem. Proszę trzymać rytm. Tak będzie lepiej dla pana, tak będzie lepiej dla pańskiego dziecka. - Mojego dziecka! Lecz lekarka wydawała się zbyt zaabsorbowana terapią, by odpowiedzieć. Z desperacją spojrzał na stojącą u wezgłowia siostrę Cory. - O co jej chodzi, jakie dziecko? Pielęgniarka uniosła palec i przyłożyła go do ust. - Niech się pan skoncentruje, panie Green. To już nie potrwa długo. - Ale na miłość boską, przecież ja jestem mężczyzną! - Więc niech pan to wykorzysta - powiedziała pielęgniarka, puszczając oko. - Ale... - Proszę przestać werbalizować, panie Green - wtrąciła się doktor Delfie. Zaczynała oddychać coraz głębiej i po każdym zdaniu robiła przerwę. - Jeszcze trochę. Czuję to. Dobrze. Dobrze. Znakomicie. Biodrami. Tak mocno jak pan tylko potrafi. - Głowę nadal miała opuszczoną, całkowicie pochłonięta coraz szybszymi i gwałtowniejszymi ruchami ich lędźwi. - O tak... tak... wspaniale. Znakomicie. Jeszcze. Jeszcze. Aż do ostatniej sylaby. Siostro! Zauważył, że siostra Cory stanęła za łóżkiem; zniknęła mu z oczu, gdyż rozgorączkowana lekarka, wciąż oparta na rękach, zasłoniła widok. - Jeszcze jedno parcie. Jeszcze jedno. Jeszcze jedno. Ostatnie. Ciężko westchnęła, jakby to właśnie ona urodziła; potem nastąpił bezruch. Cisza. Zobaczył, że siostra Cory wraca do kąta pokoju. Lekarka głowę nadal miała opuszczoną, końce wstążki zwieszały się po bokach. Oddychała szybko, jak ktoś, kto zanurkował zbyt głęboko. Potem opadła na niego. Skórę miała zroszoną potem; czuł bicie jej serca. Nie miało to jednak nic wspólnego z uniesieniem - był to tylko i wyłącznie skutek wysiłku fizycznego, gdyż odwróciła głowę. Przez jakieś pół minuty wpatrywał się w sufit w stanie szoku. Nie do końca, niestety, udało mu się pozostać tak obiektywnym, jakby sobie tego życzył, lecz nie zapomniał się aż tak dalece, by nie pamiętać pewnych dziwnych słów czy wyrażeń... poczuł przerażenie na myśl, że pomimo jej zaprzeczeń, naprawdę znajdował się w zakładzie dla obłąkanych, w szpitalu dla wariatów, i że jakimś dziwnym trafem, na skutek niedbalstwa personelu, znalazł się w rękach dwójki innych pacjentów. Lecz cóż, do diabła, mógłby robić w takim miejscu? I jak mogłoby ono być aż tak źle pilnowane? Rzucił ukradkowe spojrzenie na pielęgniarkę. Siedziała na wpół odwrócona do niego plecami, pochylając się nad czymś leżącym na stole, jakimiś papierami, niewątpliwie jego kartoteką. Nie wyglądała na wariatkę; wręcz przeciwnie, tak pilnie studiowała jakieś zdanie, że wyglądała wręcz na intelektualistkę. Ciało, pod którego ciężarem leżał, też jawiło mu się jak najzupełniej normalne. Nie słychać było żadnych histerycznych szlochów czy rechotów. Z jakiegoś dziwnego powodu widok cichej lekarki, jej widoczne wyczerpanie, poruszyło go. I tak jak ktoś mógłby chcieć pocieszyć długodystansową biegaczkę, która dała z siebie wszystko, a mimo to nie udało jej się wygrać (czuł, że przypomnienie sobie czegokolwiek, co nie należało do jego profesji - a nawet i ona sama - musiało opierać się raczej na prawdopodobieństwie niż pewności, a zatem w dręczący sposób pozostawało poza jego zasięgiem), otoczył ją nieco poniewczasie ramionami i delikatne trzymał w objęciach. Leżąc we względnym spokoju i tykającej ciszy, zastanawiał się. Być może w tym, co mówiła lekarka, poza freudowskim żargonem, była jakaś prawda, jakiś kliniczny sens. Przemyślał to głębiej i doszedł do wniosku, że nie ma co spieszyć się z demaskatorską przemową w Parlamencie. Dalsze badania były niewątpliwie wskazane. Jak by nie było, podstawowym obowiązkiem każdego przyzwoitego współczesnego polityka jest nie tyle ukazać zło, ile pod żadnym pozorem nie dać się na nim przyłapać. Jeszcze raz podniósł wzrok na wdzięcznie umundurowane ciało siostry Cory, która nadal z przejęciem przeglądała jego papiery. Jej delikatne, brązowe dłonie, szczupłe, ciemne łydki i kostki poniżej rąbka wykrochmalonego niebiesko-czarnego fartucha... jeżeli faktycznie jest trudnym przypadkiem - a miał coraz mocniejsze przeczucie, że tak jest w istocie - musi się liczyć z możliwością długiego leczenia i znosić jego trudy jak prawdziwy mężczyzna. Poczuł dziwną chęć, by wyszeptać to w kierunku kępki włosów przy swoim policzku, lecz z jakiegoś powodu wydało mu się to przedwczesne. Trzeba pomyśleć, w jakiej to postawi go sytuacji na przyszłość. Poklepał jednak spocone plecy lekarki w delikatny, braterski sposób; były to milczące i bynajmniej nie pozbawione pewnej dozy sympatii przeprosiny - dowód uznania, że zrobiła co w jej mocy, mimo że przegrała. Lekarka nie zareagowała. Podejrzewał, że zdrzemnęła się na chwilę. Nie przeszkadzało mu to, wręcz przeciwnie, poczuł się jeszcze bardziej - jakkolwiek nadal nieco wbrew swej woli - wzruszony. W końcu była to oznaka jej ludzkiej natury. Ciężar jej szczupłego i kształtnego ciała - prawie tak kształtnego jak ciało siostry Cory - nie był niemiły. W tych okolicznościach nie można było powiedzieć, że spadł na cztery łapy, lecz zaczęło do niego docierać, że mógł trafić o wiele gorzej. Teraz, kiedy o tym pomyślał, czuł się raczej przyjemnie wyczerpany i zdecydowanie mniej przejęty utratą pamięci. Zamknął oczy, lecz znów je otworzył, gdy usłyszał pewien dźwięk. To siostra Cory, szeleszcząc jego papierami, składała je. Odwróciła się, wesoła i beztroska, zupełnie odmieniona. Podeszła w stronę łóżka i opuściła na niego wzrok; ręką przyciskała do piersi papiery, które przed chwilą ułożyła. - A któż to jest takim mądrym chłopcem, panie Green? I któż ma takie szczęście? - Jakie szczęście? Podeszła o krok czy dwa bliżej i spojrzała na mały plik kartek, który przytrzymywała prawą ręką. Potem uśmiechnęła się skromnie i figlarnie. - Śliczna historyjka. I sam pan to wszystko napisał. Wpatrywał się ze zdziwieniem w jej beznadziejnie sentymentalny uśmiech. Wątpliwości, których zdołał się już pozbyć, wróciły na nowo. Był w szpitalu psychiatrycznym, dziewczyna była wariatką, obie były obłąkane. Muszą wiedzieć, że jest ważną figurą, niemal na pewno członkiem Parlamentu. A ta wydaje się sugerować, że jest jakimś gryzipiórkiem, jakimś tam pisarzyną czy czymś takim. To było zbyt absurdalne; wkrótce stało się jeszcze bardziej absurdalne, gdyż pielęgniarka, wykorzystując chwilę słabości lekarki i po raz kolejny łamiąc wszelkie zasady sztuki pielęgniarskiej, usiadła nagle na krawędzi łóżka. - Proszę posłuchać, panie Green. - Pochyliła swą ładną, przybraną czepkiem głowę i zaczęła czytać pierwszą stronę, śledząc słowa palcem, tak jakby dotykała nosa noworodka lub jego drobnych, pomarszczonych ust