Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Włosy ufarbowali Apolinaremu punkowcy, do których przystał na jeden dzień w nadziei wyłudzenia pieniędzy. Rozmieściwszy po kieszeniach pobrzękujący dyskretnie ładunek Apolinary uznał dalszą konspirację za zbędną. Roz- siadł się na pobliskiej ławeczce i niedbałym ruchem odrzucił pierwszą nakrętkę. Ciągnął małymi łykami, żeby starczyło na dłużej. Na jego steranej wiekiem i udrękami twarzy zagościł wyraz błogości. Od strony kiosku docierały doń niepochlebne komenta- rze, ale od dawna nie przejmował się ludzkim gadaniem. Kupujący „Express Wieczorny" nadkładali drogi i okrążali z daleka to miejsce. Gruba jejmość, prowadząca blade chłopię w okularach, na widok uczty Apolinarego starała jak wryta. Jej dostojne oblicze nabiegło krwią, nabierając koloru ciemnego fioletu. Wydawało się, że za chwilę trafi ją szlag. Zakryła chłopcu oczy i zasłaniając go dodatkowo ciałem, co przyszło jej bez trudu, niemal pobiegła w stronę kiosku. Apolinary pomachał jej ręką. Opróżnił piątą butelkę i czuł się wyśmienicie. Świat nabrał barw, życie — sensu. Czknął potężnie i wokół roznios- ła się dyskretna woń salonu fryzjerskiego. Jakie to szczęście, że akurat nie przechodził nikt lubiący rzucać niedopałki. — Dobre było, ale mało — stwierdził Apolinary. . Panienka z kiosku na jego widok zatrzasnęła okienko. — Chciałem tylko zapytać, czy przyjmie pani butelki. Nie? W takim razie do zobaczenia. Poczłapał do następnego kiosku, w którym nie był jeszcze spalony. Pomyślał, jak dobrze byłoby mieć znajomą ->co kioskarkę, która w te trudne dni odkładałaby dla niego pożądany towar, lecz był za stary na- umizgi, kłamstwa i zapieranie się siebie. Poza tym jeśli towar znalazł się w jednym punkcie, to musiał być wszędzie. Do miasta rzuco- no transport. Skazany od ponad trzydziestu lat na handel uspołeczniony, Apolinary Koniecpolski dobrze znał zasady jego funkcjonowania i przeczucie nie zawodziło go prawie niady. Wolno, noga za nogą, aby nie wybić się ze stanu naboż- nej koncentracji, Apolinary podążył wielokrotnie uczęszcza- nym szlakiem, trasą sweqo życia, ocierającą się o kolejne kioski i w końcu nieodmiennie niknącą w bezmiernym ocea- nie Pól Mokotowskich. Kiedy był młodszy i sprawniejszy, budził się daleko między drzewami, czasem na ławce lub pod ławką, o różnych porach dnia. Ostatnio jednak lata żmudnych ćwiczeń zaczynały przynosić efekty: powracał do świadomości, podobnie jak roje porządnych obywateli — nad ranem. Tylko przebyta trasa stawała się coraz krótsza, tak iż Apolinary zmuszony został dokonać w niej korekt, by jego podchodzenie do bram Świata B nadal odbywało się bez zakłóceń ze strony wrogich sił Świata A. Cudownie wyregulowany barometr, wbudowany w jego ciało, nigdy nie pozwalał mu spędzić nocy na deszczu lub w nadmiernym chłodzie. Kiedy pierwsze przymrozki nieźle podszczypywały w pięty, Apolinary przenosił się do ruin wieżowca na placu Dzierżyńskiego. W piwnicach nic się nie zmieniało od lat; przez parę dni Apolinary znosił tam stosy papierów, gazet, worków po cemencie, wreszcie zakopywał się w tej stercie i zasypiał. Wychodził rzadko, przeważnie aby zdobyć coś do jedzenia. Kiedy mrozy panoszyły się bez reszty, przypominał sobie o starym znajomym, który pracował jako palacz w' kotłowni i pozwalał Apolinaremu spać na węglu. Kontakt ze Światem B był wtedy mocno utrudniony, choć ciągle w zasięgu; cieplarniane warunki rozhartowywały organizm i trzeba się było trochę namozolić, chcąc choć raz na tydzieć zapukać do bram raju. Ciało Apolinarego z biegiem lat zrozumiało własną podrzędność i pogodziło się z nią; praktycznie nie dawało się chorobom ani przeziębieniom, co przy tym trybie życia było nie bez znaczenia. Zazwyczaj wchodzenie w strefę mię- dzy światami A i B przebiegało w sposób kontrolowany; nieliczne odstępstwa od reguły wynikały z naruszenia ustało- nego od wieków rytmu fizjologii. Przeważnie zdarzały się wte- dy, gdy Apolinary zdobył za dużo jedzenia i nie zdołał się powstrzymać przed pożarciem go w całości. O ile wywołany w ten sposób kryzys trafiał się na szlaku, wejście w strefę pośrednią bywało nagłe i Apolinary budził się wtedy w naj- różniejszych miejscach. Nic jednak nie wskazywało, by kto- kolwiek interesował się szczegółowiej jego losem, próbował go podnosić, udzielać mu pomocy czy wymyślać podobne brednie. W tym mieście człowiek, który upadł, był spokojnie pozostawiony samemu sobie. Tolerancja mieszkańców paso- wała Apolinaremu. Znał ich zwyczaje, korzystał z nich, brak jakiejkolwiek wspólnoty z lokatorami bloków nie przyprawiał go o wstyd. Podczas swoich wędrówek Apolinary prawie nie otwie- rał oczu. Jego organizm, wytresowany jak dobry pies-prze- wodnik sam wiódł go gdzie trzeba. Ale — uwaga! Instru- menty pokładowe meldowały o przejściu w stan gotowości. Przechodnie na tle wystaw zamienili się w rozmazane sylwetki, uliczny hałas wzniósł się o ton. Niebo obniżyło się i zwisało betonowym sufitem nad karkiem. Raz po raz z najmniej spo- dziewanych punktów przestrzeni wyrywały się potoki światła, podzielonego na perełki kwantów