They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

Nudzę nawet samą siebie. Niedługo porosnę mchem, jeśli dalej będę tak żyła! No i proszę, po tym wybuchu niezadowolenia poczułam się lepiej. Wyrzuciłam coś z organizmu. Wiem, że każdy miewa w życiu dni przygnębienia i zniechęcenia, kiedy wydaje się, że wszystko straciło smak. Chmury pojawiają się nawet w najbardziej słoneczny dzień: nie wolno zapominać, że słońce świeci przez cały czas. Jak to łatwo być filozofem na papierze: (Uwaga: Jeżeli znajdziesz się poza domem w zimnym, ulewnym deszczu, to czy sama świadomość, że gdzieś tam jest sionce, ochroni cię przed zmoknięciem?) Cóż, dzięki Bogu nie ma dwóch zupełnie identycznych dni! VI 3 grudnia 19.. Dzisiaj słońce zachodziło burzliwie i niespokojnie za blade, posiwiałe wzgórza. Wyglądało gniewnie zza topól i ciemnych jodeł w zagajniku Dumnego Jana, które chwiały sie gwałtownie i rozpaczliwie w podmuchach kapryśnego wiatru. Patrzyłam na to przez okno. W ogrodzie było zupełnie ciemno i widziałam tylko zeschłe liście, wirujące w niesamowitym tańcu nad pustymi grządkami. Biedne, martwe liście—a jednak, jak się wydaje, nie całkiem martwe. Pozostała w nich nerwowa iskierka życia, budząca niepokój i smutek. Nasłuchiwały wołania wiatru, który jednak już wcale nie dbał o nie, tylko bawił się nimi kapryśnie i zakłócał ich spoczynek. Żal mi było tych liści, gdy tak patrzyłam na nie w przedziwnym, matowym zmierzchu; i złościł mnie — miałam ochotę zrzędzić, co niemal mnie rozśmieszyło — wiatr, który nie chciał zostawić ich w spokoju. Po co je drażnić — i mnie także — ulotną, gwałtowną żądzą życia, które już minęło? Nawet Ilza dawno nie pisała. I ona zapomniała o mnie. VII 10 stycznia 19.. Dzisiaj wieczorem, wracając z poczty z trzema zawiadomieniami o przyjęciu utworów, rozkoszowałam się pięknem zimy. Było tak cicho i spokojnie, zachodzące słońce zapalało w śniegu czyste, bladoróżowe i fiołkowe błyski, a wielki, srebrzysty, blady księżyc, wyglądający zza Rozkosznej Góry, wydawał mi się bliskim przyjacielem. Jakże inaczej patrzy się na świat po otrzymaniu trzech pomyślnych wiadomości! VIII 20 stycznia 19.. Noce są teraz ponure, rozdzielone krótkimi, szarymi, pochmurnymi dniami. Pracuję i rozmyślam przez cały dzień, a z nadejściem wczesnej nocy moją duszę spowija mrok. Nie potrafię opisać tego uczucia. Jest straszne, gorsze niż fizyczny ból. Mogę tylko stwierdzić, że ogarnia mnie przemożne, okropne znużenie. Nie ciała, nie umysłu, lecz czucia, a do tego dochodzi dręczący lęk przed przyszłością każdą przyszłością, nawet szczęśliwą. A zwłaszcza szczęśliwą, gdyż w tym dziwnym nastroju wydaje mi się, że szczęście wymaga większego wysiłku, większej elastyczności, niż ja potrafiłabym w sobie znaleźć. Mój lęk przybiera niezwykłą postać: boję się, że szczęście wymaga zbyt wiele zachodu, zbyt dużej energii. Będę uczciwa, przynajmniej w tym pamiętniku. Dobrze wiem, co mi jest. Dzisiaj po południu szperałam w starym kufrze na strychu ; znalazłam paczkę listów, które Ted pisał do mnie przez pierwszy rok pobytu w Montrealu. Byłam na tyle głupia, by usiąść i przeczytać je wszystkie. To był szaleńczy pomysł. Teraz za to płacę. Takie listy mają straszną moc wskrzeszania przeszłości. Otaczają mnie gorzkie wizje i nieproszone duchy — widma dawnych radości. IX 5 lutego 19., Życie nie jest już dla mnie tym samym co dawniej. Czegoś w nim brak. Nie jestem nieszczęśliwa. Ale życie wydaje mi się chybionym przedsięwzięciem. Cieszę się nim jako takim i przeżywam wiele cudownych chwil. Odnoszę sukcesy — przynajmniej w pewnych dziedzinach — bystro oceniam świat, a czasami próbuję zachwycać się czymś lub interesować. Pod tym wszystkim tkwi jednak dręczące poczucie pustki. A to dlatego, że ,,zimowe śniegi sięgają kolan” i nie mogę wychodzić na wędrówki. Gdy przyjdzie odwilż i będę mogła odetchnąć żywiczną wonią jodeł, odnaleźć spokój białych pól i „siłę wzgórz” — jakież to piękne, biblijne wyrażenie!— wtedy odzyskam równowagę. Wczoraj w nocy nie mogłam dłużej patrzeć na wazon z suchymi trawami nad kominkiem. Co z tego, że stoi tu od czterdziestu lat? Chwyciłam trawy, otworzyłam okno i rozrzuciłam je po śniegu. Uspokojona, zasnęłam jak dziecko. Rano jednak kuzyn Jim je pozbierał i oddał mi ukradkiem, ostrzegając łagodnie, że powinnam uważać, aby ich znowu nie „wywiało”. Elżbieta byłaby zgorszona. Włożyłam trawy z powrotem do wazonu. Nie ma ucieczki przed przeznaczeniem. XI 22 lutego 19. Dzisiaj był mglisty, kremowy zachód słońca, a potem świecił księżyc. Co za księżyc! W taką noc można śnić szczęśliwe sny o ogrodach, pieśniach, przyjaźni, czując promienny przepych białego, księżycowego świata i słysząc łagodną, daleką muzykę, z której rodzą się myśli i słowa. Wymknęłam się na samotną przechadzkę po tym zaczarowanym świecie. Przeszłam przez sad, gdzie czarne cienie drzew kładły się na śniegu, i dotarłam do jaśniejącego, białego wzgórza, nad którym świeciły gwiazdy. Przemykałam przez owiane tajemniczością jodłowe zagajniki i ciche, leśne nawy, w których noc skryła się przed blaskiem księżyca. Krążyłam po polu z krainy snów, stworzonym z hebanu i kości słoniowej. Spotkałam się ze starą przyjaciółką. Królową Wiatru. Każdy oddech był poematem, każda myśl uniesieniem; i wróciłam z duszą obmytą do czysta w kryształowej kąpieli. Ciotka Elżbieta stwierdziła, że ludzie uznaliby mnie za wariatkę, gdyby zobaczyli, że włóczę się sama o tej porze. A ciotka Laura kazała mi wypić gorący wywar z czarnej porzeczki, na wypadek przeziębienia. Tylko kuzyn Jim okazał pewne zrozumienie. — Chciałaś na chwilę uciec, wiem — szepnął