Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
— Gdzie wilki polują, tam jest dużo zwierzyny, a gdzie dużo zwierzyny, tam się opłaca zastawiać sidła! — rzekł. Teraz zabrzmiał nowy głos, na dźwięk którego serca obu mężczyzn przestały bić na chwilę. Było to echo raczej, odległe i już ginące, bardzo, słabe i bardzo niewyraźne, a jednak dające się pochwycić na tle ogromnej ciszy leśnej. — Statek — szepnął Piotr. — Tak, statek! — potwierdził Dominik, podnosząc się na wpół jakby w pościgu za zamierającą melodią. Działo się to bowiem przed pół wiekiem, gdy w tamtych stronach łatwiej było o wycie wilków, niż o gwizd parowca. Osadnicy posnęli. Żółty księżyc piął się coraz wyżej, aż stanął tuż ponad ich głowami. W głębokim lesie poruszały się cienie, niby żywe istoty. Wyły wilki, podchodząc wybraną zdobycz, by umilknąć nad świeżym padłem. Ciemność pulsowała energią. Pierzaste sowy ważyły się niby duchy na rozpostartych skrzydłach. Dziesiątki bacznych oczu stróżowały obóz śpiących ludzi. Jeżozwierz zawieruszył się w pobliżu gaworząc i chichocząc na swój zwykły, niemądry sposób. Kozioł czując niemiły zapach tupnął kopytkiem i świsnął ostrzegawczo. Coś szeptało wśród wierzchołków jodeł. Z nieprzebytych ostępów wynurzały się zwierzęta stąpając bezszelestnie futrzanymi łapami. Małe ptaszki, milczące za dnia, świergoliły przez sen. Pasmo księżycowego blasku oświetliło twarz Józi, nadając jej urodzie wyraz nieziemskiego wprost uduchowienia. Chłopczyk śnił o czymś miłym. Piotr spał z głową ukrytą w zgięciu ramienia. Dominik obrócił ku niebu brodate oblicze, surowe i groźne na pozór, jak gdyby trzymając straż u boku maleńkiej, zmęczonej żony. Tak minęła noc i nadszedł świt, budząc wędrowców hałaśliwym gwarem mrowia rudych wiewiórek, zamieszkujących w niezliczonej ilości ten ziemski zakątek, którego piękna i ciszy nie zniweczyła dotychczas obecność ludzka. Pierwszego zaraz dnia topory Dominika i Piotra poczęły czynić wyłom w pachnącej żywicą leśnej ścianie. Lecz wprzódy rozejrzeli się jeszcze w okolicy, mającej odtąd stanowić ich siedzibę. W głębi rosła się puszcza, przecięta skarpami urwistych parowów, wężowiskiem strug, z ukrytą tu i ówdzie łączką lub mokradłem. Ten sam kraj dziki, bezludny rozpościerał się milami, aż po odległe, morskie wybrzeże, wzdłuż którego taiły się z rzadka mizerne ludzkie sadyby. Sosny w borze świeciły mosiężną barwą pni, czernią uschłych konarów, zielenią młodych igieł; słońce złociło murawę na kotlinach i pagórkach. Lecz Piotr wyobrażał sobie, jak te same dolinki i wzgórza pociemnieją podczas burzy lub jak je zimą skuje biel śniegu i lodu. Wiedział, że wiosną wezbrane wody potoków, strug i rzeczek ruszą hucząc we wściekłym pędzie, więc serce rosło mu z uciechy, bowiem lubił donośny głos i niepowstrzymany pęd żywiołów. Miejsce na osadę obrali na krańcu małej zatoczki, która drążąc wąską smugą kamieniste wybrzeże jeziora, tworzyła najdłuższy z pięciu wodnych palców. Na jeziorze fala, lekko wzburzona nawet wśród największej ciszy, szemrała dniem i nocą. Lecz długie pasmo wody wąskie i wygięte, niby przełamany w połowie palec, miało łagodną barwę przetykanej srebrem zieleni. Pływały po nim mewy, pokrzykując przyjaźnie w stronę osadników; na białym piasku zaś było pełno śladów łap zwierzęcych oraz łapek ptasich, gdyż stworzenia leśne baraszkowały tutaj chętnie, przychodząc ugasić pragnienie. Pomiędzy pogodną tonią a chłodną gęstwą boru, była gładka przestrzeń porośnięta soczystą murawą, malownicza jak zakątek parku. Na jej krańcu, w cieniu pierwszych jodeł, Piotr i Dominik wbili kolki, odmierzyli prostokąt, słowem szykowali teren pod przyszłą budowę. Dni biegły. Co rano chór rudych wiewiórek witał pierwszy błysk słońca. W ciągu letnich godzin brzmiał niestrudzenie łoskot siekier, rozlegał się śmiech i gwar. Piotr śpiewał pełnym głosem pradziadowe pieśni, przy czym Dominik wtórował mu nieraz fałszywie, choć z przejęciem. Świergot ptasi oraz śmiech kobiet miały tę samą nutę. Józia i Maria przypominały sobie lata panieńskie, malec zaś wskazywał im coraz to nowe plantacje jagód, ukryte pośród mchu i paproci w malowniczych zakątkach. Wtargnięcie ludzkich istot było na razie dla puszczy rzeczą zupełnie nową, toteż czas jakiś przyroda boczyła się jak gdyby. Lecz że ptaki i wiewiórki dały dobry przykład, więc inne zwierzęta poszły niebawem za ich namową. Jeleń zbiegał o zmierzchu do wodopoju, a wielkie łopaty łosia chrobotały po nazbyt zwarto stojących pniach