Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Chciałaby zostawić tu wszystko, co dostała od niego, ale nie może przecież wyjść na ulicę naga. Zakłada więc najskromniejszą z sukien i wychodzi. Idzie przed siebie. Nie wie, co będzie dalej. Nie interesuje się już swoim życiem. Zaś Maurycy w Ujeżdżalni, w której teraz mieści się Trybunał Rewolucyjny, spotyka kilku swoich przyjaciół. Wielu jednak nie ma już w Wiedniu, och, jakże się podzielili koledzy z jednego gimnazjum! O nieobecnych ci w Ujeżdżalni mówią „wrogowie”. Uciekli z cesarzem, walczą w partyzantce. Głupcy. Nie wiedzą, gdzie jest jądro życia, gdzie dzieje się świat. Maurycy historię i życie uważa za wiatr, który wypełniać ma jego żagle; dobry żeglarz może żeglować z wiatrem, lub ostro na wiatr, ale przecież pod wiatr płynąć nie można! Rewolucja jawi mu się jako siła, prąca w jednym kierunku, której trzeba się poddać. Bardziej doświadczeni polityczni gracze wiedzą, że rewolucja jest chaosem, jest zbiorem szalonych trąb powietrznych i sztuka przetrwania jest sztuką lawirowania. Konieczny konformizm trzeba okiełznać myśleniem o przyszłości i przyszłych, równie koniecznych konformizmach. Nigdy nie należy mówić rzeczy, których potem nie będzie można odwołać. Tego właśnie nie wie Maurycy i już pierwszego dnia wygłasza przemówienie jednoznacznie i trwale określające jego przynależność - akt, na jaki nie pozwoli sobie żaden doświadczony gracz, ceniący swoją cielesną powłokę. Armaty w Derflingen ryczą przecież codziennie, a między zwykłymi ludźmi, mielonymi przez żarna rewolucji, trafiają się tam również pechowcy, którzy nie potrafili wystarczająco wcześnie odgadnąć, która z walczących na ulicy stron zwycięży. Ale tego Maurycy nie wie, a pierwsze dni jego rewolucyjnej aktywności naznaczone są pasem sukcesów. Wszyscy go fetują i oklaskują, bo jest radykalny. Tak właśnie postępują ci bogatsi w doświadczenie i umiejętności. Sami powstrzymują się od radykalnych wystąpień, swoją lojalność wobec sprawy potwierdzając oklaskami dla radykałów. W tym samym czasie Anna chce rzucić się do rzeki, lecz nie znajduje w sobie dość odwagi. Siedzi więc na balustradzie mostu, i pozwala dalszej swojej egzystencji, której nie uznaje już za życie, toczyć się bezwolnie. W jej romansie obcy czytelnik przeczytał wypisane kapitalikami słowo KONIEC i zamknął książkę. Czytelnik dużo gorszej literatury otwiera nową książkę. Człowiek biegły w wyszukiwaniu kobiet, które można uczynić dochodowymi, zauważa Annę i niechybnie przyporządkowuje ją do kategorii tych, którym jest wszystko jedno. Zabiera ją więc ze sobą, a Anna idzie bez protestów. Kiedy karmi ją i poi winem, dziewczyna nie czuje wdzięczności. Wreszcie zdziera z niej suknię, rzuca na łóżko i pospiesznie gwałci, ale Anna się nie broni. Wie przecież, że Maurycy już nie położy jej w białej pościeli. Jeszcze tego samego dnia przychodzi do niej pryszczaty student z kilkoma uciułanymi groszami. Szanuje damę, którą wielbi, nie może wymagać od niej takich postępków, jednak jest już mężczyzną i potrzebuje kobiety, idzie więc do burdelu, aby zażyć relaksu z dziwką. Jest nieporadny i delikatny, wychodzi bardzo zadowolony. Anna jest bezwolna. Jest pusta. Uśmiecha się do ściany, bo ściana ma ten sam kolor, co tapeta w którymś z hoteli na Morawach. Przychodzą do niej codziennie, miesiąc po miesiącu, przez sto lat. Student, robotnik, gawrosz, urzędnik, mąż, starzec, młodzieniec, wdowiec, ojciec, bandyta, rojalista, rewolucjonista, szewc, szklarz. Anna daje im to, czego szukają, wciąż nieświadoma. Bo Anna myśli tylko o Maurycym, w dłoniach mężczyzn, którzy kupują ją sobie na godzinę, szukając wspomnienia jego dłoni. Sutener zabiera jej wszystkie pieniądze, bo wie, że Anna nie zaprotestuje, więc czemu oddawać miałby zarobek przygłupiej kurwie? Czasem chciałby tylko, żeby Anna bardziej się przykładała do profesjonalnego wabienia frajerów. Jednak dziewczyna nie rozumie, o co chodzi. Zirytowany alfons bije ją laską i gwałci, licząc, że lekcja przyniesie skutek. I rzeczywiście, Anna nie chce sprawiać kłopotów i stara się bardziej. Opanowuje szybko cały profesjonalny rynsztunek. Pończoszki, trzewiczki, gorsety, uśmiechy, szminka, kok, wilgotne spojrzenie. Szept, muśnięcie dłonią. Sutener jest zadowolony, kupuje Annie suknie. Anna prawie go kocha, bo Maurycy również kupował jej suknie. Polubili ją poeci ze stołecznej awangardy. Zabierają często do garsoniery, w której piją czeski likier i palą sprowadzane z Chin opium. Anna również pali. A którejś nocy sutener ostatkiem sił dowleka się do drzwi pokoju Anny i wali w nie pięścią. Anna odpycha studenta i otwiera, a alfons wtacza się i umiera obok łóżka z wbitym w plecy nożem. Rewolucja wkracza w swoją przaśną fazę: Kleiderpeter jest adwokatem z saskiej purytańskiej rodziny. Cenzura obyczajowa z czasów cesarstwa ograniczała się do fasad, rząd Republiki chce zaś zlikwidować prostytucję jako objaw społecznej nierówności. Dlatego żaden inny alfons nie zajmuje się Anną. Suknie, które kupił jej martwy teraz opiekun, szybko się niszczą. Anna żebrze na ulicach. Jeśli uda się jej zdobyć pieniądze, kupuje za nie opium, od poetów. Czasem po starej znajomości dają jej zapalić za to tylko, że oddaje im się zawsze, gdy tylko jej zapragną. A pragną coraz rzadziej, bo Anna wygląda coraz gorzej. Dostaje gorączki i zaczyna kaszleć. Wtedy poeci wyrzucają ją z garsoniery i zabraniają wracać, póki nie wyzdrowieje. Wszyscy boją się epidemii. Anna włóczy się po zimowych ulicach, kaszląc. W końcu traci przytomność i upada, w bramie na uliczce niedaleko katedry, prawie pod nogami strzegących drukarnię grenadierów