Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Widząc, że ma wolną drogę — bo Benedyktyna tymczasem gdzieś znikła — Chib żegluje przez atrium, docierając do wolnej od piany podłogi tuż przy wyjściu. Z ubraniem na ramieniu i pojemnikiem odklejacza w garści, rusza ku drzwiom. W tej samej chwili Benedyktyna woła go po imieniu. Chłopak się odwraca i widzi, jak kochanka sunie ku niemu od kuchni. W dłoni trzyma wysoką szklankę. Co chce z nią zrobić? Na pewno nie proponuje mu drinka. Dziewczyna błyskawicznie rzuca się ku suchej strefie podłogi, po drodze pochylając się w przód i krzycząc. Ale i tak udaje się jej cisnąć zawartość szklanki z idealną precyzją. Chib wrzeszczy z bólu, tak jakby obrzezywali go bez znieczulenia. Parzy go wrzątek. Benedyktyna, znowu leżąc na podłodze, śmieje się. Chib po serii podskoków i krzyków, upuszcza pojemnik i ubranie, dotykając dłońmi poparzonej skóry. W końcu się opanowuje. Przerywa błazenadę, chwyta Benedyktynę za prawą rękę i wyciąga ją na ulice Beverly Hills. Tego wieczoru na zewnątrz jest sporo ludzi. Wszyscy ruszają za dziwną parą. Chib przystaje dopiero nad jeziorem. Wchodzi do wody, aby ochłodzić poparzenia, ciągnąc dziewczynę za sobą. Tłum ma o czym rozmawiać, gdy Benedyktyna i Chib wyczołgują się z jeziora i biegną do domu. Gapie gadają i śmieją się patrząc, jak ludzie z agencji oczyszczania miasta usuwają pianę z powierzchni jeziora i z ulic. — Byłam taka obolała, że nie mogłam chodzić przez miesiąc! — wrzeszczy Benedyktyna. — Sama się o to prosiłaś — odpowiada Chib. — Nie masz na co narzekać. Twierdziłaś, że chcesz mieć ze mną dziecko i powiedziałaś to szczerze. — Chyba postradałam zmysły! Nie, nieprawda! Nigdy tego nie powiedziałam! Kłamiesz! Zmusiłeś mnie do tego! — Nigdy nikogo bym nie zmuszał. Dobrze o tym wiesz. Przestać się ciskać. Jesteś wolna i zgodziłaś się z wolnej woli. Masz przecież wolną wolę. Omar Runa, poeta, wstaje z miejsca. Jest wysokim szczupłym rudo — brązowym młodzieńcem o orlim nosie i bardzo grubych czerwonych wargach. Ma długie kręcone włosy przycięte w kształt Pequoda, fikcyjnego żaglowca, na którego pokładzie szalony kapitan Ahab wraz z szaloną załogą i narratorem Ismaelem — jedynym, który ocalał — ścigają białego wieloryba. Fryzura ma bukszpryt, kadłub, trzy maszty, noki rei, a nawet łódź zawieszoną na żurawiku. Omar Runa klaszcze. — Brawo i U filozofie! Zatem za wolną wolę; wolę szukania Prawd Wiecznych — bo jakich? — albo Śmierci i Potępienia! Piję za wolną wolę! Panowie, wychylmy toast! Wstańcie młodzi z Junga Radicus, zdrowie naszego przywódcy! I tak oto się zaczyna SZALONE P–PARTY — Chib, przepowiem ci przyszłość! — woła Madame Trismegista. — Sprawdźmy w kartach, co mówią nam gwiazdy! On siada przy jej stoliku, a przyjaciele gromadzą się wokół. — Słucham, Madame. Jak mam się wyplątać z tego bałaganu? Ona tasuje karty i odwraca pierwszą z wierzchu. — Jezu! As pik! — Czeka cię długa podróż! — Egipt! — woła Rousseau Czerwony Sokół. — O nie, lepiej tam nie jedź! Zabierz się ze mną tam, gdzie ryczą bizony i… Płask i kolejna karta pokazuje twarz. — Wkrótce poznasz piękną ciemnoskórą pannę. — Cholerną Arabkę! Nie, Chib, powiedz, że to nieprawda! — Niedługo doczekasz się wielkich honorów. — Chib dostanie stypendium1 — Jeśli dostanę stypendium, nie muszę wyjeżdżać do Egiptu — mówi Chib. — Madame Trismegisto, z całym szacunkiem, ale opowiadasz bzdury. — Nie kpij sobie, młokosie. Nie jestem komputerem. Odbieram spektrum wibracji psychiki. Płask. — Znajdziesz się w wielkim niebezpieczeństwie, fizycznym i moralnym. — To się zdarza przynajmniej raz dziennie — mówi Chib. Płask. — Osoba bardzo ci bliska umrze dwa razy. Chib blednie, ale się śmieje. — Tchórz umiera razy tysiąc. — Czeka cię podróż w czasie, powrót do przeszłości. — Jeny! — wtrąca się Czerwony Sokół. — Madame, prześciga dziś pani samą siebie. Ostrożnie! Dostanie pani psychicznej przepukliny i będzie musiała przywdziać ektoplazmatyczny pas! — Drwijcie sobie, proszę bardzo, łajnomózgi — mówi Madame. — Światów jest wiele. Karty nie kłamią, nie kiedy ja je rozdaję. — Gobrinus! — woła Chib. — Jeszcze jeden dzban piwa dla Madame. Młodzi z Junga Radicus wracają do swego stołu, beznogiego dysku utrzymywanego w górze przez pole grawitacyjne. Benedyktyna przygląda im się nieprzyjaźnie, po czym wraca do pozostałych mastolatek. Przy sąsiednim stoliku, zwrócony twarzą do nich siedzi Pinkerton Legrand, agent parlimiętu. Jednokierunkowe fido ukryte pod marynarką wycelowuje w stronę dziewczyn. Wiedzą, że to robi. A on wie, że one wiedzą i zgłosił to przełożonemu. Marszczy brwi, widząc wchodzącego Accipitera. Legrand nie lubi, kiedy agenci z innego wydziału węszą wokół jego sprawy. Accipiter nawet nie patrzy w jego stronę. Zamawia czajnik herbaty, a potem udaje, że wrzuca do środka pigułkę, która łącząc się z taniną daje P. Rousseau Czerwony Sokół mruga do Chiba. — Naprawdę sądzisz, że można sparaliżować całe Los Angeles jedną bombą? — pyta. — Raczej trzema bombami! — odpowiada Chib głośno, aby fido Legranda wyraźnie zarejestrowało słowa. — Jedna na konsolę kontrolną fabryki odsalania, druga na pulpit zapasowy i trzecia w kolano wielkiej rury, która doprowadza wodę do zbiornika na poziomie 20. Pinkerton Legrand blednie. Wychyla całą szklaneczkę whisky i zamawia następną, choć i tak wypił już za dużo. Przyciska płytkę fido, uruchamiając przekaz w potrójnym top–priorytecie. W KG lampka mruga czerwono; gong dźwięczy raz po raz. Szef budzi się tak nagle, że spada z krzesła. Accipiter także słyszy Chiba, ale siedzi sztywny i zasępiony, jak diorytowy posąg sokoła Faraona. Cierpi na monomanię. Plany zatopienia całego Los Angeles nie zmuszą go do zmiany obranego kursu, nawet jeśli młodzi rzeczywiście wprowadzą słowa w czyn. Detektyw wreszcie wpadł na trop Dziadka i jest tu, bo chce wykorzystać Chiba jako klucz do domu. Jeden „szczur” — tak właśnie myśli o swoich przestępcach — jeden „szczur” umknie do nory drugiego