Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Łodzie rybackie zawijają i wypływają, u nabrzeży wielkiego portu załadowuje się i wyładowuje skrzętnie arabskie żaglowce handlowe - a jednak coś groźnego unosi się w powietrzu. Posterunki na okrętach portugalskich wyczuwają jakieś napięcie. Gdy szybko zapada tropikalna noc i coś zapluskało u dziobu okrętu admiralskiego, młody chłop portugalski, który przebijając wzrokiem panujące ciemności obserwuje bacznie nieliczne światła na brzegu, wie natychmiast instynktownie, że to nie rekiny, lecz człowiek podpływający do okrętu. Człowiek sam jeden w ciemną noc, w morzu pełnym wielkich drapieżników! Z wysokiego kasztelu lina spada błyskawicznie z pluskiem w morze. Cichy gwizd uprzedził wachtowego przy sterze. Boso, niedosłyszalnie zjawia się nagle z kwater wachta na pokładzie. I równie szybko zrozumiał to nieznajomy człowiek w wodzie. Zaledwie ludzie poczuli po naprężeniu liny, że ją chwycił, a już tuzin silnych rąk wyciąga go z wody. Na pokładzie stanął jeden z najzuchwalszych awanturników wszystkich czasów. Nazywa się Lodovico Varthema, pochodzi z Bolonii we Włoszech i jest z zawodu i z powołania włóczęgą- obieżyświatem. „Ponieważ miałem głowę twardą i nie nadającą się do studiowania książek, starałem się własnymi oczami poznawać najrozmaitsze miejscowości świata. Jestem zdania, że opis choćby jednego jedynego naocznego świadka jest więcej wart niż wszystkie opowiadania ze słyszenia" - oświadcza. W kilka chwil później siedzi przy szklance świetnego porto w kabinie oficera wywiadowczego na okręcie admiralskim, potem sam dowódca, obudzony ze snu, wchodzi do kajuty i przed tym doświadczonym marynarzem portugalskim przybysz roztacza dzieje szalonego, zupełnie niezwykłego życia. Przypadek zapędził go niegdyś do Egiptu. Ale nie mógł tam zagrzać miejsca i pewnego dnia przybył do Damaszku. Jego smukła jak gazela syryjska kochanka dopóty odmieniała z „Frankiem" czasownik „kochać"„ dopóki nie nauczył się płynnie mówić po arabsku. Znajomość obcych języków jest zawsze pożyteczna, toteż po niedługim czasie komendant gwardii Mameluków, straży przybocznej sułtana, zwrócił uwagę na wysokiego młodego cudzoziemca. Znudziwszy sobie arabską przyjaciółkę, Lodovico Varthema wstępuje do gwardii syryjskiej i w kilka miesięcy później zostaje razem z towarzyszami wysłany w charakterze asysty wojskowej do karawany zdążającej do Mekki. Tym sposobem dostaje się - jako pierwszy Europejczyk do świętego miasta islamu. Na własne oczy oglądał Kaabę, święty czarny meteor! Francisco d'Almeida podniósł z zainteresowaniem ciężką głowę. Mekka, Mekka! Święte miasto muzułmanów! I gdy obcy włóczęga opowiada, że już w roku 1503, podczas jego pobytu w islamskim Rzymie, podczas drugiej podróży Vasco da Gamy do Indii, nie było tam ani korzeni, ani jedwabiu, admirał każe mu powtórzyć to zdanie tajnemu pisarzowi protokołującemu zeznania przybysza. Dalej, dalej! Varthema opowiada więc, jak żeglował wzdłuż i wszerz po Oceanie Indyjskim, od Diu na wybrzeżu Indii do Zejli koło Dżibuti albo do portu arabskiego Dhufar, jak dotarł do Adenu, do Ormuzu nad Zatoką Perską, do Heratu i Szirazu, a stamtąd do Kannanur i Kalikut. Lodovico Varthema ma tyle przedziwnych rzeczy do opowiedzenia, że noc przechodzi w mgnieniu oka. W 1505 był w Indiach Wschodnich, poznał Cejlon i niewiarygodnie bogatą Bengalię, w Pegu w Burmie wymieniał korale za rubiny, w Malakce podawano mu na olbrzymich dżonkach chińskich płetwy rekina i zgniłe jaja do jedzenia, na Sumatrze, którą Ibn Batuta i Marko Polo nazywali jeszcze Małą Jawą i której nazwa teraz po raz pierwszy się pojawia, poznał cudowne pachnidła tej wyspy, oszałamiające perfumy i drogocenne kadzidło - aż wreszcie popłynął na Wyspy Korzenne - na Moluki. Francisco d'Almeida stał na pomoście od chwili rzucenia kotwicy. Z głębokiego snu zbudzono go w pierwszych godzinach wieczornych i teraz łapie się ciągle na tym, jak mu głowa opada na piersi. Ale sen odlatuje go zupełnie, gdy Varthema zaczyna opowiadać o Wyspach Korzennych. Pisał o nich Marko Polo, ale nawet on nie oglądał na własne oczy tych szczęśliwych wysp. A tu stoi przed admirałem człowiek, który sam tam był. To jest niesłychanie ważne. I choć Portugalczyk upada ze zmęczenia, dokładnie przesłuchuje włoskiego przybłędę w sprawie owych „Uhas das Especierias". To, czego się następnie dowiaduje, wydaje mu się już mniej ważne. Sam wie dobrze, że będzie musiał walczyć, walczyć o swoje życie. Varthema ciągnie dalej swe opowiadanie: Ponieważ kroki dyplomatyczne sułtana Egiptu, dla którego podróże odkrywcze Portugalczyków stanowią bezpośrednie zagrożenie, pozostały bez rezultatu, nalegania papieża nie odniosły skutku, a chrześcijanom zachodnim jest widocznie obojętne, czy sułtan Egiptu spełni swą groźbę i spustoszy ogniem i mieczem Jerozolimę i inne święte miejsca chrześcijaństwa - państwa zagrożone przez Portugalczyków zawarły sojusz i postanowiły zniszczyć za jednym zamachem armadę króla Portugalii