Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Moth mogła lecieć z szybkością dziesięciu kilometrów na godzinę, w tempie pośpiesznie maszerującego człowieka. Marynarka zaczęła pojmować, że do nowoczesnej misji nie jest potrzebny konwencjonalny wielki bombowiec startujący z potężnego lotniskowca, że można przecież z ładowni statku handlowego podnosić dźwigiem mniejsze samoloty i sadzać je na wodzie, skąd wzbiją się pod osłoną ciszy i ciemności, używając okrytych mrokiem fal jako pasa startowego a podczerwieni jako oczu; skonstruowanie nightmoth było tylko logiczną konsekwencją owego odkrycia. Nightmoth mogła przemknąć pod radarami, dokładnie ulokować w celu zapalnik czasowy i z łagodnym pomrukiem zawrócić do domu, zanim przeciwnik się ocknie. Bądź już nie ocknie; to zależało od ładunku. Ładunkiem były przeważnie ulotki lub fałszywe pieniądze. Podczas sekretnych destabilizacyjnych misji CIA Ike zarzucił różne środkowoamerykańskie państwa całą masą lipnych milionów... jakby jakiemukolwiek latynoskiemu państwu trzeba było pomagać w destabilizacji. Nightmoth było równie trudno wykryć i trafić jak nietoperza. Jeżeli nawet naziemna stacja zlokalizowała którąś z maszyn, to rakiety nie znajdowały tego nagrzanego toru jak po odrzutowcach, który naprowadza je na cel. Artyleria przeciwlotnicza była bezużyteczna, bo nightmothy latały znacznie poniżej pułapu, do którego były dostosowane zenitówki. Najgroźniejsze były zwykłe karabiny, ponieważ nightmothy były celem powolnym, a duży, nieopancerzony zbiornik paliwa łatwo było przestrzelić; lecz jeśli udało się już trafić maszynę, to rzadko się roztrzaskiwała. Mogła usiąść na byle rzeczce czy stawie, a nawet na mokrej łące, byle tylko teflon ślizgał się po trawie. Kolejny pilot eskadry bez trudu mógł ewakuować partnera – wystarczało krótkie przyziemienie, spomiędzy pontonów rzucało się wówczas uprząż ratunkową – i unieść się w powietrze przed przybyciem nieprzyjacielskiej piechoty. Ike podniósł w ten sposób trzech zestrzelonych pilotów, jednego z jakiejś wąskiej kałuży koło Zairu, drugiego z piaszczystej wydmy koło Aleksandrii, a trzecim był pewien ranny dzieciak, którego podniósł z końcowej linii boiska futbolowego w samym środku Jerozolimy. Ten chłopak był ozdobą bieżni na uniwersytecie w Missouri i przez jerozolimskie boisko gnał szybciej niż po rekord świata, póki nie położyło temu kresu uderzenie ołowiu tuż nad lewą piętą. Nawet nie mógł ustać i wpiąć się w uprząż. Ike musiał lądować na postrzelanej płycie, wysiąść, zataszczyć krwawiącego chłopaka do samolotu, a potem wystartować z linii pięćdziesięciu jardów, w ogniu pocisków rozdzierających mokrą darń. Rozwalili bramkę w momencie, w którym zestrzelony samolot chłopaka sam się zdetonował, w rozbłysku zielonej magnezji. Na monitorze tylnego zooma widać było rozjuszone twarze biegnących Izraelczyków, słychać też było ich karabiny maszynowe. Ike dostał za to Navy Cross, ale nie mógł nosić go publicznie ani zdradzać szczegółów misji; Stany nigdy oficjalnie nie prowadziły wojny z Izraelem, swym starym sprzymierzeńcem. Dziwna rzecz, Greer ani trochę nie bał się latać, chociaż ze statystyk niezbicie wynikało, że przygodne loty w różne zakątki kraju są znacznie niebezpieczniejsze niż rejsy kutrem, zwłaszcza na zabitej deskami Alasce. Greer do tego stopnia czuł się bezpiecznie w samolocie, że zasnął bez słowa w chwili, w której otter wzbił się w powietrze. Ike był zadowolony; jeżeli chodzi o jazgot, to na tych starych śmigłowych maszynach człowiek i tak ma dosyć, nawet bez konferansjerki. Po nabraniu wysokości, na północny zachód pod wiatr, na jakichś trzystu metrach Ike położył samolot na skrzydło i zawrócił na południe, przelatując znów nad miastem. Zapomniał już, jak cieszy go świat z tej wysokości, na tyle sporej, że nie wymaga dużego napięcia, lecz na tyle niewielkiej, że nie zaciera się charakter widzianej w dole okolicy. Miasteczko wyglądało jak wielka zabawka – domy jak klocki przy ulicach jak malowanki, zabawki-pick-upy, zabawki- łodzie, zabawki-wieże ciśnień – święte i czyste jak z książki z dzieciństwa, z wycinankami unoszącymi się po otwarciu. Dojmująco znajome. A potem zorientował się nagle, że miasto łudząco przypomina teraz tę rysunkową mapę; otóż to! Kacza Struga i to jeziorko w głębi lądu, przypominające stawek na polu golfowym! Cerkiew i liceum jak na dekoracji do rewii. Pokryta blaszanym dachem knajpa Crabbe Potte może na przykład być świetną oprawą jakiejś tasiemcowej telewizyjnej komedii sytuacyjnej z Dalekiej Północy – pokochajcie, drodzy telewidzowie, tych ludzi, którzy ciężko pracują i serio kochają, te tchnące prawdą postaci z północnych kresów ukazane na tle ich autentycznego rybackiego baru na Alasce... Steubins miał rację: Kuinak ma walory, z których jego obywatele wciąż nie zdają sobie sprawy. Takie neoretro. Mieszkańcy Kuinak przywykli siedzieć na rufie i nawet nie zauważyli, kiedy łajba poszła wstecz, a rufa zamienia się w dziób. Jeszcze raz położył samolot na skrzydło nad przyczepą, ale nie zobaczył Marleya. Widocznie stare psisko podreptało do środka, żeby dokończyć porannego rytuału. Zatoczył krąg i przy akompaniamencie delikatnego dudnienia zaczął się wspinać pod słońce, na wschód. Zawsze dziwił się trochę, że po to, by dotrzeć do miejsc, które leżą najoczywiściej na południu, za czterdziestym ósmym równoleżnikiem, trzeba lecieć na wschód. Zawsze zdawało mu się, że na przykład Los Angeles leży w sąsiedztwie prostej poprowadzonej ku biegunowi południowemu. Gdyby jednak ktoś chciał wylądować w Los Angeles, a z Kuinak wziął kurs prosto na południe, przeleciałby o setki mil od wybrzeży Kalifornii, zmierzając raczej ku Tahiti. Gdyby zaś ominął Tahiti, to zanimby dostrzegł jakiś ląd, znalazłby się na drugim końcu świata