Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
To tylko wzór. W pomieszczeniu zapad³a cisza. Sam czu³, jak shadowrunnerzy powoli podejmuj¹ nieuchronn¹ decyzjê. Castillano odchrz¹kn¹³. - Biotech ma laboratorium. W pe³ni skomputeryzowane centrum badawcze. Mogê zaaran¿owaæ spotkanie. Standardowa stawka. Serce Sama wype³ni³a nowa nadzieja. Spojrza³ na Sally, która sta³a z rêkoma skrzy¿owanymi na piersiach. Napiêcie ramion by³o wyraŸnie widoczne, bo a¿ trzês³y jej siê d³onie. Sam dostrzeg³, ¿e nie ma ostatniego cz³onu ma³ego palca u prawej rêki. Roz³adowa³a napiêcie, g³oœno wzdychaj¹c. - Tak zrobimy. * * * - Mi³o, ¿e wpad³eœ - powiedzia³a Crenshaw z fa³szyw¹ uprzejmoœci¹, kiedy Sam wszed³ do ich przymusowej celi. Zamkn¹³ drzwi odcinaj¹c md³e, szarawe œwiat³o poranka wpadaj¹ce z drugiego pomieszczenia. Smród odpadków zgromadzonych w k¹cie by³ trudny do wytrzymania. - Próbowa³em pomóc firmie. - Podlizuj¹c siê tym kryminalistom. Próbuj¹c ocaliæ w³asn¹ skórê - warknê³a Crenshaw. - Myœlisz, ¿e jesteœ lepszy od nas? Myœlisz, ¿e dadz¹ ci spokój, bo ³asisz siê do nich jak kundel? - Uwa¿asz, ¿e próbowa³em ubiæ z nimi interes na boku? - Sam nie dowierza³. Crenshaw pos³a³a mu uœmiech, z którego wynika³o, ¿e tak w³aœnie uwa¿a. - Jeœli taki jest twój sposób postêpowania, nie znaczy to wcale, ¿e wszyscy robi¹ tak samo. S¹ tacy, którym zale¿y na innych ludziach. - Tak, a ja jestem ksi¹dz. - Nie wiesz, co mówisz, Crenshaw. Chcê ocaliæ kilku ludzi. - Od siebie zaczynaj¹c. - Nie. Zaczynaj¹c od kilku pracowników firmy zatrudnionych w arkologii. Sam nakreœli³ pokrótce obraz sytuacji i najbli¿sze plany. - Pójdê z nimi kiedy zdobêd¹ to antidotum i bêd¹ chcieli jeszcze raz podmieniæ pojemniki. - Chcesz graæ bohatera? Samowi ten pomys³ jakoœ nie przyszed³ do g³owy. - Potrzebuj ¹ mój ej pomocy. - Bohaterowie m³odo umieraj¹, ch³opcze. Te klowny dosta³y siê ju¿ raz do œrodka, wiêc i tym razem sobie poradz¹ bez ciebie. Sam podejrzewa³, ¿e Crenshaw mo¿e mieæ racjê, ale s³u¿by bezpieczeñstwa Renraku z pewnoœci¹ zlokalizowa³y wejœcie, z którego skorzystali shadowrunnerzy. - Mo¿e chcê mieæ po prostu pewnoœæ, ¿e rzecz zostanie szczêœliwie zakoñczona. Crenshaw nadal nie dawa³a siê przekonaæ. - Przestañ siê zgrywaæ, ch³opcze. Za³ó¿my nawet, ¿e wierzê w twoje szlachetne serce. Kiedy zaczynaj¹ strzelaæ, sentymenty nie s¹ warte nawet przepalonego chipu LN¯. Nie masz doœwiadczenia w tego typu akcjach. Wiesz, tam mo¿e byæ niebezpiecznie. - Nie dbam o to. - Nawet Sam by³ zaskoczony pewnoœci¹, z jak¹ wypowiada³ te s³owa. - Trzeba ratowaæ tych ludzi. - Crenshaw-s<2ft ma racjê - szepn¹³ Jiro z k¹ta, gdzie le¿a³ skulony. Sam nie zauwa¿y³ nawet, ¿e mê¿czyzna jest przytomny. -Daj spokój. Narazisz swoj¹ pozycjê w firmie. - Wiêc zd¹¿y³a ju¿ ciê zaraziæ, Tanaka-san - Sam pokiwa³ g³ow¹ ze smutkiem. -Nie martwiê siê pozycj¹ w firmie. Zrozumiej¹, ¿e lojalnoœæ nakazywa³a post¹piæ w ten sposób. Muszê pomóc runnerom, aby nie b³¹kali siê na pró¿no po arkologii. Crenshaw uœmiechnê³a siê szyderczo, a Tanaka zwiesi³ g³owê i znieruchomia³. Sam zrozumia³, ¿e jego argumenty nie trafiaj¹ do nich. Trudno. Krótka wycieczka po cyberprzestrzeni w po³¹czeniu z brakiem snu zupe³nie go wyczerpa³a. Potrzebowa³ odpoczynku. Akcja mia³a odbyæ siê nazajutrz w nocy i z ca³¹ pewnoœci¹ by³a bardzo niebezpiecznym przedsiêwziêciem. Bêdzie musia³ byæ czujny. Sam po³o¿y³ siê w miejscu gdzie sta³, wyci¹gaj¹c siê na twardych deskach. Po chwili ju¿ spa³. Sam obudzi³ siê czuj¹c czyj¹œ d³oñ na ramieniu. Przez otwarte drzwi do pokoju wlewa³o siê czerwone œwiat³o. Poœwiata rozjaœni³a twarz Ducha, kiedy pochyli³ siê ni¿ej. - Niech blada twarz wstaje. Pora ruszaæ. Sam usiad³ chwiejnie i potrz¹sn¹³ parê razy g³ow¹, aby zebraæ myœli. Przez chwilê czu³ siê zamroczony, ale wszechobecny smród szybko przywróci³ go do rzeczywistoœci. On i Ameroindianin byli jedynymi ludŸmi w pomieszczeniu. - Gdzie reszta? - Postanowiliœmy przenieœæ ich na czas akcji w bezpieczniejsze miejsce. Sam pokiwa³ g³ow¹, a Duch milcz¹c wyszed³ z pokoju. Byæ mo¿e ten cz³owiek mówi³ prawdê. Mo¿liwe te¿, ¿e trzymali jego kolegów jako zak³adników, aby wymusiæ na nim rozs¹dne zachowanie. Nie chcia³ braæ pod uwagê ewentualnoœci, ¿e porywacze zabili ich, aby pozbyæ siê zbêdnego balastu, ale taka mo¿liwoœæ tak¿e istnia³a. Cyniczny g³os Crenshaw wci¹¿ dzwoni³ mu w uszach. Czy naprawdê móg³ zaufaæ tym ludziom? Sam wsta³ i wszed³ do s¹siedniego pokoju. Zasta³ tam Sally, Ducha i orka, którzy sprawdzali ró¿ne czêœci ekwipunku i oporz¹dzali broñ. - Gdzie jest Dodger? Sally pos³a³a mu uœmiech. - Nie martw siê. Jest w miejscu, sk¹d bez przeszkód bêdzie móg³ wejœæ do Matrycy. Zabierze do cyberprzestrzeni strzelbê, tak jak poprzednim razem. -Moi s¹ z nim? - Nie b¹dŸ zbyt dociekliwy - poradzi³a. Duch w³o¿y³ nó¿ za cholewê buta, podniós³ z pod³ogi spory pakunek i rzuci³ w kierunku Sama, który nie zdo³a³ go z³apaæ, zaskoczony niespodziewanym ciê¿arem. Czarny papier okrywa³ jakiœ ciê¿ki i twardy przedmiot. Sam rozpakowa³ pakiet ods³aniaj¹c metal. - Ig³owiec - oznajmi³ Duch. - Wiesz, jak siê z tym obchodziæ? Sam spojrza³ na groŸnie po³yskuj¹c¹ broñ. -Nie. - Wspaniale -jêkn¹³ ork. - Wysma¿y nam ty³ki a¿ mi³o, Sally. - Wiêc zginie razem z nami - stwierdzi³a. - Rozumiesz, Verner? Rozumia³. Doskonale