Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Kiedy na przykład uczeń wychodził w czasie lekcji do toalety — pojedynczo i mogło to trwać długo — nadzorca odprowadzał go oczami aż do drzwi. Kiedy znalazł się już za drzwiami, natychmiast dostawał się w pole widzenia innego księdza, który wodził za nim wzrokiem przez cały korytarz. W głębi, przed drzwiami do toalety siedział trzeci ksiądz. Robiono też wszystko, aby nie dopuścić do kontaktowania się uczniów. Chodziliśmy zawsze w dwuszeregu ze skrzyżowanymi na piersi rękami (żeby uniemożliwić podanie na przykład liściku) w odległości prawie jednego metra od siebie. W ten sposób dochodziliśmy na dziedziniec rekreacyjny, w szeregach i w milczeniu, dopóki dzwonek nie zezwolił nam na krzyki i bieganie. Ciągły nadzór, wyeliminowanie wszelkich niebezpiecznych kontaktów między uczniami i cisza. Cisza na lekcjach i w refektarzu, jak też w kaplicy. Takie były podstawowe, ściśle przestrzegane zasady nauczania, w którym religia zajmowała oczywiście znaczne miejsce. Uczyliśmy się katechizmu, żywotów świętych, apologetyki. Z łaciną byliśmy za pan brat. Pewne metody pracy były po prostu przeżytkami scholastycznycn sposobów prowadzenia dyskusji. Na przykład desafio, wyzwanie. Jeżeli czułem taką potrzebę, mogłem rzucić wyzwanie jednemu z moich kolegów, na tej czy innej lekcji danego dnia. Wymieniałem jego nazwisko, on wstawał, ja zadawałem mu pytanie, to znaczy występowałem z wyzwaniem. Język używany w tych „zapasach" również był językiem średniowiecznym: Contra te! Super te! Czyli: „przeciwko tobie, Na ciebie!", albo: Vis cento? („Czy chcesz setkę?), co znaczy: „Czy chcesz założyć się o sto?" i odpowiedź: Volo („Chcę?"). W końcu tego wyzwania profesor wskazywał zwycięzcę. Obaj „zapaśnicy" wracali na miejsca. Pamiętam też lekcje filozofii, kiedy to profesor uśmiechając się z politowaniem wyjaśniał nam na przykład doktrynę tego biedaka Kanta, który w tak żałosny sposób pomylił się w swoich metafizycznych rozumowaniach. Notowaliśmy pośpiesznie. Po czym na następnej lekcji profesor wywoływał po nazwisku jednego z uczniów i mówił: „Mantecón! Przeprowadź mi krytykę Kanta!". Jeśli uczeń Mantecón dobrze zapamiętał lekcję, zbijanie Kanta trwało niecałe dwie minuty. Około czternastego roku życia zacząłem mieć pierwsze wątpliwości w kwestii religii, którą byliśmy bardzo pieczołowicie otuleni. Wątpliwości te zrodziły się z przemyśleń: czy piekło, a zwłaszcza niepojęta dla mnie scena sądu ostatecznego, mogą rzeczywiście istnieć. Nie potrafiłem sobie wyobrazić wszystkich zmarłych mężczyzn i kobiet wszelkich czasów i wszystkich krajów, powstających nagle z łona ziemi, jak na średniowiecznych obrazach, na ostateczne zmartwychwstanie. Wydawało mi się to absurdalne, niemożliwe. Zastanawiałem się: gdzie pomieściłyby się nawarstwione na siebie te miliardy miliardów ciał? Albo: skoro ma być sąd ostateczny, to po co ten pierwszy sąd, odbywający się bezpośrednio po śmierci, który przecież jest definitywny i od którego nie ma odwołania? Co prawda w naszych czasach wielu jest księży nie wierzących ani w piekło, ani w diabła, ani w sąd ostateczny. Moje szkolne wątpliwości rozbawiłyby ich tylko. Mimo rygoru, ciszy i zimna zachowałem dość dobre wspomnienia z Colegio ciel Salvador. Nigdy żaden skandal na tle seksualnym nie zakłócił należytego porządku — czy to w stosunkach między uczniami, czy między uczniami i profesorami. Byłem dobrym uczniem, ale zachowywałem się w szkole w sposób zdecydowanie skandaliczny. W ostatnim roku nauki pauzy spędzałem przeważnie stojąc za karę w kącie dziedzińca. Pewnego razu dopuściłem się głośnego wybryku. Miałem chyba trzynaście lat. Był wtorek Wielkiego Tygodnia i następnego dnia miałem wyjechać, żeby ze wszystkich sił bić w bębny Calandy. Idę wcześnie rano do szkoły i pół godziny przed mszą spotykam dwóch kolegów. Naprzeciwko liceum znajduje się welodrom i zakazana speluna Te dwa łotry namawiają mnie, żebym wszedł tam i kupił butelkę tej straszliwej aguardiente, taniej wódki, którą nazywa się też matarratas („zabijająca szczury"). Wychodzimy z tawerny tuż koło małego kanału i te dwie kanalie namawiają mnie do picia, a wiadomo, że trudno się oprzeć takiej zachęcie. Piję prosto z butelki — podczas gdy oni zaledwie maczają usta — i nagle zaczynam widzieć podwójnie i chwiać się na nogach. Moi kochani koleżkowie prowadzą mnie aż do kaplicy i tam padam na kolana. Podczas pierwszej części mszy klęczałem cały czas z zamkniętymi oczami, tak jak wszyscy. Następuje czytanie Ewangelii, kiedy zebrani muszą wstać. Robię wysiłek, wstaję i nagle coś mi się w środku przewraca i wymiotuję to, co wypiłem, na posadzkę świętego miejsca. Tego dnia — dnia, w którym poznałem mojego przyjaciela Mantecona — zaprowadzono mnie do izolatki, potem do domu. Była mowa o wyrzuceniu ze szkoły. Mój ojciec, bardzo rozeźlony, mówił o odwołaniu podróży do Calandy, potem się rozmyślił, chyba w przypływie dobroci. Kiedy miałem piętnaście lat i zdawaliśmy końcowy egzamin w Instituto, czyli w liceum laickim, inspektor dał mi, nie wiem z jakiego powodu, upokarzającego kopniaka i zwymyślał od payaso (pajac, clown). Opuściłem grupę, poszedłem zdawać egzamin zupełnie sam i wieczorem oznajmiłem matce, że właśnie wyrzucono mnie od jezuitów. Matka udała się do dyrektora szkoły, który oświadczył, że jest gotów mnie zatrzymać, ponieważ otrzymałem „honorowy wpis do księgi", to jest najwyższe wyróżnienie, w dziedzinie historii powszechnej. Nie zgodziłem się jednak na powrót do jezuitów. Zapisano mnie więc do Instituto, gdzie spędziłem dwa lata, aż do matury. Każdy uczeń miał do wyboru bądź uczęszczanie do tegoż liceum państwowego, bądź do jednego z licznych religijnych zakładów nauczania. W ciągu tych dwóch lat pewien student prawa pokazał mi serię niedrogich książek z dziedziny filozofii, historii i literatury, o których w ogóle nie słyszałem w Colegio del Salvador. Zakres moich lektur raptownie się rozszerzył. Odkrywałem Spencera, Rousseau, a nawet Marksa