Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Wolą wszystkich ziemian i duchownych - mówił mu Kaźmierz - wyniesiony jestem na tę stolicę, której nie pragnąłem; przeto jednak ojcu twemu bratem być nie przestałem, życzę jemu i wam dobrze i da Bóg, dowiodę tego. Biskup Gedko słuchając zmarszczył się trochę i nierad był obietnicy, lecz nie rzekł nic, gdyż Kaźmierz, mimo posłuszeństwa duchownej władzy, gdy szło o to, co mu sumienie dyktowało, złamać się ani przekonać nie dawał. Wszechmocny nawet a nader zręczny biskup Gedko, ustępować mu w tym musiał. Przez cały czas pobytu swojego w Krakowie Otto chodził znękany i jak wyklęty, kilka razy próbował mówić przeciw ojcu i zniechęcać do niego, ale Kaźmierz nie dopuścił. Po uroczystym poprzysiężeniu wierności, pod pozorem, iż pilno grodów swych wielkopolskich strzec musiał, natychmiast wybrał się Otto z powrotem, zostawując dla kościoła krakowskiego dary, którymi Kaźmierza i biskupa ująć pragnął. Wkrótce po hołdzie Ottonowym, książę zmianę praw starych, jaką zapowiedział, zapragnął przywieść do skutku, aże się bez narady z biskupami nic wówczas stać nie mogło, zażądał zjazdu ich dla ogłoszenia nowego postanowienia. Już sama zapowiedź tych ostrych zakonów sprawiedliwości, ziemianom dała do myślenia. Duchowieństwo na tym nie traciło nic, zyskiwało może, lecz lękało się, aby rękę podając do zmian dla możnych władyków niemiłych, nie zraziło ich ku sobie. Szemrano na to, ażeby jadącemu za rozkazami pańskimi wiązki siana i miski owca wziąć darmo nie było wolno. Ziemianie też często gęsto po śmierci proboszczów zajeżdżali majątki ich, żywili się spichrzami - a zrzec się tego nadużycia niemiłym im było. Gdy Kaźmierz zażądał zjazdu, biskup Gedko zwołać go obiecał - ale tłumaczył się, że czas nie był po temu. - Ojcze mój - odparł Kaźmierz - jeżeli sądzicie, że ja na słowie skończę, & nie dokonam, co zamierzyłem - mylicie się. Raczej stolicę tę porzucę, niżbym miał odstąpić od tego, co rzekłem. Tym jednym usprawiedliwię się wobec sumienia mojego. Biskup błogosławił i pochwalał, ale właśnie trafiała się zręczność i pora dogodna zdobycia od Rusi Brześcia, Włodzimierza i Chełmna. Kniaziowie ruscy wadzili się z sobą, Kijów był w wojnie z Czernihowem, a Brześć zająć koniecznością było. Rycerstwo i ziemianie woleli ciągnąć na Ruś niż na zjazd, który się im groźnym wydawało. Sądzono może, iż Kaźmierz w boju i po wojnie, w sprawy ruskie wwikłany, zapomni wielkich swych zapowiedzi. Poszły więc, natychmiast po osadzeniu dwoma namiestnikami Pomorza, wici po kraju na wojnę. Ruszało się wszystko ochoczo, spokój się naprzykrzył, wyprawa łup obiecywała. Biskup Gedko tymczasem zjazd przysposabiać obiecywał i miał się naradzać z pasterzami. Widział już, że Kaźmierz myśli swej nie zaniecha, że do zakonu, jaki ogłosić miał, całym sercem przylgnął, bo nieustannie mówił o nim i powtarzał: - Gdy to spełnię, niech Bóg odpuści sługę swego, jeżeli wola, więcej nie pragnę. Rozdział 24. Znaczny przeciąg czasu upłynął od opisanych wypadków, lecz w położeniu osób nam znanych mało co się na pozór zmieniło. Na zamku, przy skarbcu na górce, w izdebce, z której piękny widok na szeroką okolicę dokoła się rozkładał, mieszkał ten, którego zwano Zaborem z Przegaju... Siedział tu tak cicho, tak zakryty, iż mało go widać, mniej jeszcze o nim słychać było. U starego Rajca, który coraz cięższym się stawał, nieograniczone pozyskał sobie zaufanie. Najczęściej też sam już z kluczami chodził, przy sobie sobole, kuny, lisy i gronostaje przewietrzać i trzepać kazał sukna i bławaty opatrywać, aby ich mól i wilgoć nie uszkodziły, srebra czyścić ze rdzy, która na nich osiadała. Pod jego okiem spisywało się co droższego, a co pospolitszego na karbach znaczyło. Do pisania naówczas ludzi nie było wielu, a i ci ważniejszymi sprawami się zajmowali, w spichrzach więcej i skarbcach odwiecznym zwyczajem, na drążkach drewnianych zarzynano znaki, ile czego naliczono. Karby te podwójne były, aby dozorca i podskarbi miał każdy swoje i przyłożyć je mógł dla sprawdzenia do siebie. Stała ich cała więź w izbie Stacha, który zresztą w sklepionym swym szczupłym mieszkanku, do którego wschodki kamienne wąskie i ciemne prowadziły, niewytwornie był zagospodarowany. Stał w nim tarczan z lada jaką pościółką i okryciem, stół na krzyżowych nogach, ławy w oknach we wgłębieniach grubego muru. Kilka półek wpuszczonych w ściany służyły do pomieszczenia rzeczy drobnych, a prócz dzbana do wody, kubka, ręczników i trochę broni, nic tam nie zwracało oka. Ciemna komórka obok resztę mienia zamykała. Stach mało kogo tu przyjmował, a sam też był jak gościem, bo albo w skarbcu porządek czynił, albo na dół zszedłszy do dworu, z ludźmi się rozgadywał, lub na miasto obiegał często i tam mając do czynienia. Było mu tu szczęśliwie i dobrze jak mało komu, bo zazdrości nie obudzał. Roboty miał dużo, kłopotu niemało, płacę lichą, wygód niewiele, a nie dobijał się o nic więcej, o łaski niczyje u góry nie starał, w dole z wszystkimi żył dobrze. Lubiono go powszechnie, choć niektórzy znającli, że mruk był nadto w sobie zamknięty i serca otworzystego nie miał. Komu mógł, robił dobrze, a do skarg powodu nie dawał, wiedziano, że u biskupa był w łaskach szczególnych, i to mu poszanowanie jednało. Podejrzliwsi posądzali go, że - on coś wie - i coś robi, że oprócz swych obowiązków jawnych ma i inne na głowie, ale odgadnąć nikt nie umiał, co to być mogło. - Kat go wie! - powtarzano - mruk! Czasem na dole w izbie komorników Stach i pośmiać się umiał z nimi, częściej jednak widziano go chodzącego z czołem pomarszczonym, wąsa kręcącego i jakby coś niedobrego dźwigał - stękającego ciężko. Mało znaczny i mało znaczący człeczek ten w istocie wiele na sobie nosił, wiedział wszystko, do wielu spraw należał, a z tym się nie wydawał. Szło mu dotąd po myśli oprócz jednego. Pracował nad tym, aby Kaźmierza od wdowy odstręczyć albo ją stąd wysadzić, a tego dokazać nie mógł