Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Do każdego z nich zbliżał się po kolei flegmatycznie, niedbałym ruchem i przytykał swoją głowę do więźnia, jak gdyby go całując. Był to fatalny pocałunek. Trwał zaledwie kilka lub kilkanaście sekund i wystarczył na wypicie soków żywotnych z nieszczęsnej ofiary. Następnie pająk wyrzucał ciało z pajęczyny i po dokonaniu sumiennego przeglądu wracał z go- 108 dnością na swe stanowisko czekając tam wytrwale na przylot nowych ofiar. Któregoś dnia przerwałem jego rozbójniczy byt. Piękny okaz, wcielony do moich zbiorów, sam stał się zdobyczą. Za miejscowością Pucalpa kapitan Larsen poinformował mnie, że niebawem zajedziemy do pewnego czakrera-osadnika, wielkiego dziwaka, awanturnika i wykolejeńca. Był to Estończyk, który przed laty przybył z Europy i osiadł nad Ukajali. Straciwszy majątek, nie mógł wybrnąć z długów i wiódł nędzny żywot. Ze słów Larsena przebijała wyraźnie osobista niechęć do osadnika. Następnej nocy poznałem Estończyka. Przyszedł na pokład wychudzony, wzbudzający litość biedaczysko o zniszczonej twarzy i zapadniętych oczach. Chciał kupić pudełko zastrzyków chininowych przeciw malarii. Nękała go choroba w ostatnim stadium. Ratować go mogły tylko zastrzyki. Ile kosztowały? — Cztery sole! — rzekł Larsen. — Mam tylko trzy sole — westchnął chory smętnym głosem. — To ci zastrzyków sprzedać nie mogę. Albo... — i Larsen drwiąco uśmiechnął się w jego podsiniałe oczy — zrób wśród czolów i Indian w trzeciej klasie składkę dla siebie... Na to szyderstwo Estończyk dostał ataku szału. Najpotworniejsze wyzwiska padały pod adresem Larsena, zachowującego niebywały spokój. Potem kapitan kazał marynarzom wyrzucić go, ze statku. — Wyłożę za niego pieniądze — oznajmiłem Larsenowi chcąc przerwać przykrą scenę. Kapitan zmierzył mnie gniewnym spojrzeniem. — Patrz pan swego nosa! — zasyczał. — Nie wtrącaj się do nie swoich rzeczy. Szalony osadnik nawet na lądzie nie przestał złorzeczyć. Podczas gdy powoli odbijaliśmy od brzegu, nadal miotał przekleństwa na statek i na kapitana. W gęstym podszyciu leśnym nie było widać krzyczącego i naraz cała ta wrzawa nasunęła dzi- 109 waczne skojarzenie: to jak gdyby nie człowiek, lecz sama puszcza miotała przekleństwa na kapitana, na statek i na wszystkie lekarstwa. Z nieukrywaną przyjemnością Larsen łowił odgłosy z lądu. Potem zaniósł się długim, szyderczym śmiechem. Usunąłem się od tej sceny i idąc ku mej kabinie znów widziałem pająki zakładające sieci. 22. Kumam Pewnego dnia o świcie chłopiec okrętowy otworzył gwałtownie maleńką kabinę i zbudził mnie ze snu: — Proszę wstawać! Dobijamy do Kumarii! Słowo jak pobudka, jak hasło. Zerwałem się z koi. Nareszcie po wielotygodniowej włóczędze na rzece dobijałem do celu mej peruwiańskiej wyprawy. Kumaria leży nad górnym biegiem Ukajali, o mniej więcej tysiąc osiemset kilometrów od Iqui-tos. Kumaria: brzeg wysoki na kilka, miejscami na kilkanaście metrów, rozległa polana po wyciętym lesie, na polanie tuzin chałup z dzikiej trzciny cukrowej i jeden niski, rozległy dom murowany. To hacjenda Włocha Dolciego. Na tej hacjendzie pracowali przeważnie peoni ze szczepu Kampa. Dolci obchodził się z nimi po ludzku, ale fakt pozostawał faktem: byli to właściwie jego niewolnicy, a on ich panem. Za polaną hacjendy wszędzie puszcza. Rzeka, szeroka na blisko kilometr, dzika, pełna wirów. Kumaria: cmentarzysko niedawnych polskich nadziei. Zwabieni wybujałymi opisami niesumiennych zapaleńców, przybyli tu koloniści z Polski marząc o lepszym jutrze, ponieśli sromotną klęskę, stracili wszystko i uciekli. Nie znieśli ciężkich warunków, jakie im narzuciła wroga puszcza, a przede wszystkim zła organizacja. Kilku ich jeszcze pozostało. Kumaria: kipiąca, pijana puszcza, tu, niedaleko podnóży Andów, najbujniejsza. Tłok wrażeń: lśniące motyle, zjadliwe owady, piękne orchidee, dziwaczne ssaki, leniwce, węże. Kłąb zieleni: lii osławiony raj przyrodnika. Tu nareszcie wejdę do środka puszczy i poznam, jak bije jej serce. Tu dotarłem do zachodnio-południowego skraju tej najrozleg-lejszej na świecie puszczy tropikalnej