Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Za następne drzwi nie zajrzeliśmy. — Tu jest moje królestwo, lepiej sobie nie psuć humoru. Nie zawsze przecież trzeba wieźć poszko- dowanego do Genewy, gdzie znajduje się najbliższy szpital. Przepiękny, oczywiście, ale do niego jest pół godziny lotu z najbardziej oddalonych punktów. Nieraz nie można szybko manewrować. Ale na moje wyposażenie nie narzekam. Jest, co trzeba. No a teraz patrz. Tylko uwaga, nie zdradź. Prowadzę kontrabandę. To była pracownia rzeźbiarza. Nie trzeba mi było mówić, że wszystko tu należy do Łakosta. — Patrz — powiedział Dżabża prawie z uwiel- bieniem — to jest właśnie „Lampart". Po pochyłej skale pełzł w górę czarny lampart. Był martwy, sztywniał, a jednak wciąż jeszcze pełzł. Wiedział, że jeśli się dostanie do wierzchołka, 144 znajdzie życie. Więc pełzł, żeby żyć, a nie, żeby umrzeć. Ileż woli i rozpaczliwego wysiłku znać w tym wielkim, zapadniętym ciele, i nonsensem byłoby myśleć, iż dąży do śmierci. Patrząc na niego zrozu- miałem, o czym mówiła 111. — Kamień na tę rzeźbę taszczono omal nie z Aldebaranu. Potwornej wielkości odłamek, no bo to tu jest pomniejszoną kopią. — Więc gdzie jest oryginał? — zapytałem. — Na szczycie — rzekł Dżabża. — Na szczy- cie Kilimandżaro. Widziałem go tam. Nawiasem mówiąc, tam właśnie poznałem Łakosta i przy- wlokłem go tutaj. No, chodźmy, bo jeszcze gospo- darz zawita. Dalsze pokoje ciągnęły się jeden za drugim. Tworzyły lekko zaokrągloną amfiladę, prawdopo- dobnie były położone wzdłuż zewnętrznych ścian. Wielkie maszyny. W środku każdej z nich znajdo- wała się kobieca postać, wykonana z jakiejś przeźro- czystej masy plastycznej. Delikatne macki oplatały figurę, jakby ją głaszcząc. — To też nieciekawe, maszyny do szycia. Tu czaruje 111. Podszedłem bliżej i zobaczyłem, że maszyn nie jest aż tak wiele, tylko całe ściany są obstawione lustrami. Ze wszystkich stron patrzało na mnie moje odbicie. Stojak z deską kreślarską, a przed nim aparat cyfrowy. Prawdopodobnie wystarczyło zrobić szkic, a maszyny rozpracowywały model i przekazywały dokładne rysunki cybernetycznym szwaczkom. — Ile ona ma tych kostiumów? — Nawet nie liczyłem. Uszyto pewnie ze dwieś- cie, ale wiele z nich 111 oddaje do teatru genewskiego. — Też mi mania! ¦— Nie, nie, to jest jej potrzebne. Tak, rzeczywiście, to było potrzebne wszystkim kobietom, poczynając od epoki kamienia, tylko że nie zawsze mężczyźni się z tym tak zgadzali. Poszliśmy do następnych drzwi. Z prawej i lewej strony stały mniejsze maszyny, w ich centrum, na cienkich dyskach, znajdowały się maleńkie, pewnie dziecięce, nogi. Wydawało się, że wielkie pająki pochwyciły w niewolę te nóżki i mocno trzymają je w swych metalowych łapach. W półciemnej pracowni było chłodnawo i smutno. Tu 111 bawiła się, strojąc samą siebie. Lecz nie pachniało tu dziecięcą radoś- cią. Może dlatego, że teraz nie było tu 111? — A to nasze studio. Znalazłem się w dziwnym pokoju. Był trójkątny, bardzo wysoki i długi. Panował tu taki sam pół- mrok, jak w pracowni kostiumów. Pośrodku stało kilka foteli, a na podłodze leżały porzucone podusz- ki. W kącie ostrym, od którego rozchodziły się obciągnięte czarnym rypsem ściany, znajdowało się dziwne urządzenie, przypominające pulpit biopro- jektora w połączeniu z kabiną do badań fizjolo- gicznych.Naprzeciwległa ściana była wygięta i lekko migotała. — Nie rozumiesz? Siadaj — rzekł Dżabża. Usiadłem w pierwszym z brzegu fotelu. — Patrz tam •— Dżabża wskazał na migoczącą ścianę. Światło zgasło. Dziwna muzyka, niezwykle melo- dyjna, zabrzmiała ze wszystkich stron. Wydało mi się, że rodzi się gdzieś we mnie samym. Jednocześnie od płaszczyzny ściany oddzielił się świecący punkcik i zaczął rosnąć, zamieniając się w trzepoczący obłoczek. To była spódniczka, albo raczej dobre dziesięć spódniczek razem złożonych. Kiedyś, bar- dzo dawno temu, w takich strojach tańczyły baleri- ny. Teraz mogłem już dopatrzyć się rąk i nóg, i nawet rysów twarzy. Zdziwiłem się, że to nie była 111, lecz jakaś inna kobieta. Obok niej zjawił się partner ubrany na ciemno; obejrzeć go dobrze nie mogłem. W muzyce coraz wyraźniej brzmiały teraz dwa ludzkie głosy — męski i żeński. Stopniowo wyparły one wszystkie instrumenty i gdyby nawet nie było tancerzy, a słychać było tylko te głosy, prawdopo- dobnie widziałbym ten sam dziwny powolny taniec, wymyślony przez Dżabżę. Zdawało się, że para tańczy nie odczuwając swego ciężaru, jakby płynęła w wodzie, oboje są blisko siebie, leciutko się dotyka- ją, jakby w obawie, że się rozlecą w różne strony i od jednego nieostrożnego ruchu zgubią się w nieobję- tej przestrzeni. Po kilku minutach spostrzegłem, że między nimi zjawiła się gęsta szara przestrzeń, odpychająca ich od siebie; oto rozchodzą się wciąż dalej i dalej —są już niezmiernie od siebie dalecy, ale ta nieskończoność, leżąca między nimi, nie rozdziela ich, nie przeszka- dza im czuć siebie wzajemnie, kontynuują taniec tak, jakby każde czuło dłoń drugiego, jakby widziało wzajem swoje oczy, dopiero co błyszczące z bliska, i w swobodnym rytmie wciąż jeszcze opierało na ręce, której nie ma, a która powinna podtrzymy- wać... Dziwny taniec. Zawierał jakąś symbolikę. W studio zapaliło się światło. — Chcesz spróbować? — zapytał Dżabża. — Ach, nie. I tym też się kiedyś zajmowałem, Czasem coś wyszło, ale nie to, co trzeba i po kawałeczku, martwo... Jeszcze byś może zapropo- nował, żebym pisał wiersze. Rymy to ci dobiorę, ale cały wiersz, wybacz. Nie mam talentu. Nawet bym nie pomyśiał, że przy tym wszystkim jesteś także dramaturgiem. — Ach! To tylko po amatorsku, dla siebie. 111 to dopiero głowa! — Tu z nią pracujesz? Uważnie popatrzałem na niego i nagle wydał mi się taki subtelny w wyrazie oczu i twarzy, i we wszystkim: jak ostrożnie unosi ręce o szerokich, płaskich palcach, jakby trzymał coś bezcennego, jak przełyka ślinę i zamiast odpowiedzi pochyla głowę.. Zrozumiałem, że ani Tuan, ani Łakost nie mają ti nic do rzeczy i że okrągła twarz z głupkowatym uśmiechem to twarz artysty, potrafiącego być tak 147 wspaniałym, jak tylko sam zechce, i że nikt prócz Dżabży nie da 111 tego, co jest dla niej konieczne — nieograniczonej fantazji wcielonej w realne obrazy danego im świata. Wiedziałem, ile nieludzkich wysił- ków kosztuje stworzenie jednocześnie i muzyki, i fonu, i poruszających się i oddychających żywych ludzi, i niedopuszczenie, aby cokolwiek zgasło, i pod- porządkowanie tego wszystkiego swojej fantazji. Nie każdy, kto napisze kilkanaście wymownych wierszy, jest poetą. Ale ten, kto stworzył chociaż jedną pełną scenę, ten jest dramaturgiem