Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Trzeba zdobyć. I zapalniki. Chemiczne, typu uderzeniowego. - Mieszkania szukamy. Do wieczora na pewno się znajdzie. Zapalniki są, ile chcecie. W zeszłym miesiącu dostarczono z Petersburga całą walizkę. Gorzej z substancją wybuchową. Musimy przygotować. - Zamyśliła się, zaciskając cienkie blade wargi. - Chyba że Aronzon... Obserwuję jego okna, sygnału alarmu nie ma. Sądzę, że warto zaryzykować. Jest chemikiem, z pewnością może sporządzić. Tylko czy zechce? Mówiłam panu, że on nie popiera terroru. - Nie trzeba. - Grin pomacał żebra. Ból zniknął. - Sam to mogę zrobić. Niech tylko składniki dostarczy. Zaraz wszystko wypiszę. Kiedy pisał, czuł na sobie jej wzrok. - Dopiero teraz zrozumiałam, jak pan jest do niego podobny... Grin nie dokończył długiego słowa „nitrogliceryna”. Podniósł oczy. Nie, nie patrzyła na niego - jej wzrok błądził gdzieś wyżej. - Pan jest brunetem, a on miał jasne włosy. I wasze twarze są całkiem różne. Ale ich wyraz jest taki sam, i to pochylenie głowy... Nazywałam go Tioma, ale jego partyjny pseudonim brzmiał „Magik”. Znał wspaniałe karciane sztuczki... Razem dorastaliśmy. Jego ojciec był zarządcą w naszej posiadłości pod Charkowem... O Magiku wiele Grin słyszał. Powiesili go w Charkowie przed trzema laty. Mówiono, że miał narzeczoną, córkę hrabiego. Jak Zofia Pierowska. Więc, to tak... Komentarz był tu zbędny a Igła chyba na żadne słowa nie czekała. Sucho odkaszlnęła i już nie wróciła do przerwanego wątku. Resztę historii Grin bez problemu mógł dopowiedzieć sobie sam. - Wychodzić stąd nie będziemy - powiedział rzeczowo, by pomóc jej pokonać wzruszenie. - Czekamy na pani powrót. A więc, po pierwsze - mieszkanie. Po drugie -chemikalia. Pod sam wieczór znów ktoś zadzwonił do drzwi. Grin wysłał Jemielę ze Sniegirem do zapasowego wyjścia, a sam poszedł otworzyć, na wszelki wypadek z bombą w ręku. Na podłodze w przedpokoju, pod drzwiami, bielał prostokącik. Koperta. Ktoś wrzucił ją przez szczelinę na korespondencję. Grin otworzył drzwi. Nikogo. Na kopercie napisano dużymi literami: „Do pana Grina. Pilne”. Rzadka okazja. Dzisiaj o dziesiątej dowodzący pościgiem książę Pożarski i radca stanu Fandorin będą sami, bez obstawy, w łaźniach Pietrosowa, w kabinie numer 6. Kujcie żelazo, póki gorące. TG Rozdział jedenasty, w którym Fandorin uczy się latać - Te niesłychane bachanalie terroru, po tylu latach stosunkowego spokoju, zagrażają zarówno naszej zawodowej reputacji, jak i samym karierom. Ale jednocześnie otwierają przed nami najszersze perspektywy. Jeśli będziemy umieli pokonać tych bezprzykładnie zuchwałych przestępców, Eraście Pietrowiczu, zapewnimy sobie zaszczytne miejsce w historii Rosji i - co dla mnie bardziej ważne - eksponowane stanowiska w państwie. Nie chcę robić z siebie idealisty, jakim zresztą nie jestem w najmniejszym nawet stopniu... Proszę zwrócić uwagę na ten wyjątkowo bezmyślny pomnik. Pożarski niedbale wskazał laseczką na brązową parę - obrońców ojczyzny przed polskim najazdem* [W 1612 roku kupiec Kuźma Minin i książę Dmitrij Pożarski na czele pospolitego ruszenia wyparli polską załogę z Kremla (przyp. tłum.).]. Zajęty rozmową radca stanu dopiero teraz spostrzegł, że doszli już do placu Czerwonego, z lewej strony zarośniętego lasem rusztowań - pełną parą wznoszono bowiem nową część sukiennic. Pół godziny wcześniej, gdy kierujący dochodzeniem zauważyli, że powtórnie rozpatrują już wcześniej zanalizowany wariant (nic dziwnego, dwie noce bez snu), Pożarski zaproponował kontynuację rozmowy podczas spaceru, ponieważ dzień był wyjątkowy - słoneczny, bezwietrzny i z lekkim, orzeźwiającym mrozem. Szli beztroską Twerską, zjednoczeni wspólnymi problemami i wielkim niebezpieczeństwem. O dziesięć kroków z tyłu, trzymając ręce w kieszeniach, maszerowali ochroniarze księcia. - Niech pan spojrzy na tego bałwana, mojego osławionego przodka. - Gleb Gieorgijewicz dotknął siedzącego posągu. - Rozsiadł się i nadstawia uszu, a kupiec rękoma macha, gadkę ucina. Czy słyszał pan kiedyś o jakimkolwiek innym księciu Pożarskim poza tym moim bohaterskim imiennikiem? Nie? I nic dziwnego. Pożarscy przecierali swoje siatkowe hafty na tyłkach przez prawie trzysta lat, dopóki nie przetarli ostatnich spodni, a Rosja tymczasem dostawała się Mininom. No, nieważne - Morozowom, Chłudowom, Łobastowom. Mój dziad, Rurykowicz, miał dwóch pańszczyźnianych i sam ziemię orał. Mój ojciec umarł jako podporucznik w stanie spoczynku. A mnie, wygłodzone książątko, wzięli do gwardii wyłącznie z powodu pięknie brzmiącego historycznego nazwiska. Ale co za korzyść z gwardii, jeśli puchy w kieszeni? Ach, Eraście Pietrowiczu, nawet pan sobie nie wyobraża, jaką zrobiłem furorę, kiedy złożyłem podanie o przeniesienie ze służby w gwardii konnej do Departamentu Policji! Koledzy z pułku zaczęli nosami kręcić, dowództwo chciało mnie w ogóle z gwardii wykreślić, ale bali się zagniewać cesarza. I cóż? Teraz moi byli koledzy są kapitanami, tylko jeden, który trafił do armii, został podpułkownikiem, a ja już jestem pułkownikiem. I nie zwykłym pułkownikiem, tylko fligeladiutantem. Tu, Eraście Pietrowiczu, rzecz nie w monogramie i prezencji, nie zwracam na to większej uwagi. Najważniejsze to wspólne śniadanie z jego cesarską mością podczas comiesięcznego dyżuru w pałacu. To wiele warte. I jeszcze ważny jest brak precedensu. Wcześniej nie bywało tak, aby oficer, choćby zaliczany do gwardii, ale służący w resorcie policyjnym, został nagrodzony takim honorem. Cesarz ma prawie setkę fligeladiutantów, ale z ministerstwa spraw wewnętrznych jestem tylko ja - oto co jest cenne. Książę wziął Fandorina pod łokieć, nadając głosowi konfidencjonalny tembr. - Ja przecież opowiadam to wszystko panu nie ze zwykłej chełpliwości. Pan już na pewno dawno zrozumiał, że do prostodusznych nie należę. Nie, ja chcę panem poruszyć, żeby się pan nie upodobnił do tego kamiennego siedzącego idola