Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Czyżby to były hieroglify? — Jest! — krzyknął Horemheb. — Ten facet ma u siebie mój sarkofag! 10 TUTTLE JUNIOR ZWANY KRÓLEM — Coś podobnego! Jesteś pewny? — wykrzyknęłam, spoglądając raz jeszcze na ekran w chwili, gdy obraz już niknął. Horemheb energicznie pokiwał głową. — Czy sądzisz, że nie potrafię rozpoznać własnego sarkofagu? Przecież zostałem w nim pochowany. Nie mogę się mylić. Argumenty Horemheba wydawały się nieco dziwaczne, ale trudno było z nim dyskutować. Byłam podekscytowana. Nareszcie wpadliśmy na właściwy trop. — Chyba masz rację, ale zachowaj spokój — poleciłam, wpisując do notesu numer telefonu podany w programie Tuttle'a juniora, samozwańczego Króla. — Luann i ja sprawdzimy ten ślad. Po południu zobaczymy, co da się zrobić. — Cześć, mamo! — krzyknęłam, zbiegając hałaśliwie po schodach. — Zabierz płaszcz od deszczu. Zanosi się na burzę! — zawołała mama. — Dobrze. — Chwyciłam wielką nieprzemakalną kurtkę. Luann czekała na mnie, siedząc na jaskraworóżowym wehikule. Byłam tak szczęśliwa, że w ogóle nie zwróciłam uwagi na prześmieszny kolorek. — Jesteśmy uratowane, Luann! — wykrzyknęłam w eufo rii. — Wkrótce skończą się nasze kłopoty! To była przedwczesna radość. 63 — Nie do wiary! — Odwiesiłam słuchawkę. — Cena połączenia wynosi dolara i dziewięćdziesiąt pięć centów za minutę. Mam przy sobie zaledwie sześćdziesiąt osiem centów. Była przerwa obiadowa. Stałyśmy obie w ciasnej budce telefonicznej naprzeciwko pokoju nauczycielskiego. Pan Culpep-per spacerował nerwowo po korytarzu, obrzucając mnie badawczym spojrzeniem. — Tata podał mi numer swojej karty telefonicznej — oznajmiła Luann i przygryzła wargę — ale zapowiedział, że mogę z niej korzystać jedynie w szczególnych wypadkach. — A to nie jest szczególny wypadek? Luann, jeśli nie zadzwonimy, możemy skończyć w paszczy tego Pożeracza Śmiertelników. — No dobrze — zgodziła się moja sąsiadka. — Ja nakręcam numer, a ty będziesz rozmawiała. Po pierwszym sygnale jakiś mężczyzna podniósł słuchawkę. Wydawało mi się, że poznaję głos zwariowanego prezentera. — Mówi Tuttle zwany Królem. — Dzień dobry, chciałabym... — Proszę czekać na przyjęcie zgłoszenia — polecił mój rozmówca. W słuchawce rozległa się wesoła muzyczka. — Co jest? Dlaczego nic nie mówisz? — Kazał mi czekać. — O rany! Czy ten facet nie zdaje sobie sprawy, że każda minuta kosztuje prawie dwa dolary?! Tata mnie udusi, kiedy dostanie rachunek! Przez dwie minuty mimo woli słuchałam idiotycznej melodyjki. Luann co chwila podsuwała mi pod nos zegarek i pukała znacząco w jego tarczę. — Wiem, że czas to pieniądz — stwierdziłam. — Przykro mi, trzeba czekać, nic nie mogę na to poradzić. Muzyczka niespodziewanie ucichła. 64 — Halo? — rozległ się ten sam męski głos. Tuttle był wyraźnie zdziwiony, że nie przerwałam połączenia. — Czy to pan Tuttle junior zwany Królem? — upewniłam się. — No... tak, to ja. Z kim mam przyjemność? — zapytał słodziutko. — Nazywam się Blaise Kessel. — Chciałabym... — Wiem, wiem, Blaise. Chcesz zapytać, czy mam większą ilość tych cudownych i niewątpliwie autentycznych figurek ze złota i rubinów — wpadł mi w słowo. — Obawiam się, że pozostała tylko jedna. Na domiar złego jest już zarezerwowana, ale zobaczę, co się da zrobić, jeśli zechcesz poczekać... — Nie mogę czekać! — wrzasnęłam rozpaczliwie. Stojąca obok mnie Luann zrobiła przerażoną minę i energicznie pokiwała głową. Pan Culpepper, który właśnie po raz trzeci spacerkiem przemierzał korytarz, obserwował mnie ukradkiem. — Nie potrzebuję żadnej figurki — odparłam pospiesznie. — Oglądałam dziś pański program i uznałam, że tylko pan może rozwiać moje wątpliwości dotyczące egipskich zabytków. — Ach tak — rzekł z irytacją Tuttle. — Słucham. — Chwileczkę... — Zajrzałam do notesu, w którym sporządziłam listę podchwytliwych pytań. Nie mogłam odczytać własnych bazgrołów. Postanowiłam zacząć prosto z mostu: — Widziałam w studiu fajny sarkofag. Skąd pan go wziął? — Co proszę? — rzucił opryskliwie Tuttle. — Chciałabym mieć taki sam. Gdzie należy pytać o takie rzeczy? — paplałam. Luann skrzywiła się wymownie. — Proszę pani! — burknął Tuttle. — Autentyków nie kupuje się w domu towarowym. Ten sarkofag to bezcenne arcydzieło. Mój ojciec przywiózł go z wyprawy archeologicznej. Znalazł ów skarb w egipskim Hermopolis. Hermopolis! Rodzinne miasto Horemheba! Wreszcie byłyśmy na właściwym tropie. Uniosłam kciuk i rzuciłam Luann tryumfalne spojrzenie. — Gdzie pan kręci swój program? Czy wyjątkowo dociekli wi widzowie mogą pana odwiedzać na planie? — zagadnęłam niby mimochodem. 65 5 — Pożegnanie z mumią Luann toczyła wokół błędnym wzrokiem. Wymownym gestem przesunęła palcem po gardle. Rzuciłam jej karcące spojrzenie. Dlaczego kazała mi gadać z tym facetem, skoro uważa, że potrafi lepiej załatwić sprawę? — Grunt to nie dawać za wygraną, co? — Tuttle wybuchnął złośliwym rechotem. — Chciałaby pani trochę powęszyć? Da remne nadzieje. Nie pozwolę się nabrać, moja droga. Proszę sobie zapamiętać, że moje zbiory są pod stałą ochroną! Rozległ się charakterystyczny brzęk. Stałam jak osłupiała, trzymając w ręku słuchawkę. — Powinnam była sama z nim pogadać — oznajmiła zde nerwowana Luann. To była sromotna porażka. Potem sprawy przybrały nieco pomyślniejszy obrót. Luann zadzwoniła do lokalnej stacji telewizyjnej i dowiedziała się, że program Tuttle'a nagrywany jest w jego posiadłości. Sprawdziłam adres w książce telefonicznej: Morningstar Lane 1. Luann stwierdziła, że to niedaleko od miasta. — Świetnie. Jedźmy tam po lekcjach, żeby trochę... po węszyć — zażartowałam. — Czeka nas kolejne włamanie? — westchnęła Luann. Skinęłam głową. — Pamiętaj, że nie zamierzamy niczego ukraść. Przeciwnie, zostawimy Tuttle'owi wspaniały prezent, czyli mumię Horem- heba. — Święte słowa — odparła uspokojona Luann. Drogę do domu pokonałyśmy w rekordowym tempie. — Horemhebie! — zawołałam, wpadając do pokoju jak bomba. — Miałeś rację