Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Cedry, sosny i jodły przybrały na siebie głębszą zieleń. Co rano wschód słońca wyczarowywał na brzozach i topolach powiewne płaszcze ze złota i szkarłatu. Nocami dokuczał już chłód, lecz dnie były ciepłe, o powietrzu dziwnie rzeźwym i czystym. Donald twierdził, jak za dawnych, dobrych czasów, że Bóg częściej spogląda teraz na ziemię. Pietrek skłaniał się do tego przypuszczenia. Pogodna ufność zajęła miejsce rozpaczy. Oto wysłuchane zostały modlitwy Mony, mówio- 205 I I ne wspólnie z taką ufnością, w ciągu tylu lat, gdy prosili o powrót ojca, marząc o spokojnym życiu we trójkę kędyś w umiłowanej głuszy leśnej. Jest teraz ojciec, jest puszcza i cisza wokoło, brak jedynie Mony. Wraz z pierwszym śniegiem spadł na Pietrka dreszcz niepokoju. Czy teraz Mona mogłaby tu przybyć bezpiecznie? Nieraz nabierał w tym względzie pewności tak niezachwianej, że już prawie ruszał w drogę. Lecz ostrożność nie opuszczała go nigdy, toteż zawsze powściągał w porę niewczesny zapał. Szesnaście minionych miesięcy zdawało się Pietrkowi wiecznością, ale przezornie mówił sam sobie, że nie należy się śpieszyć. Będzie czekał do wiosny. Do tej pory Carter zjawi się z pewnością, o ile całkowicie nie zgubił śladu. Jeśli jednak policjant nie da znać o sobie, Pietrek ruszy wiosną do osady Pięciu Palców, by sprowadzić Monę. Ani chwili nie wątpił, że dziewczyna nań czeka, że zechce mu towarzyszyć, toteż pogodnie śnił o wspólnej przyszłości, zmąconej jedynie z rzadka falą złych przeczuć. Dwa lata prawie to olbrzymi szmat czasu. Kto wie, co tam w domu zaszło w ciągu tych dwóch lat? Na początku lutego Pietrek wyładował futrami lekkie sanki i wprzągłszy dwa indiańskie psy udał się do pobliskiej faktorii. Nie po raz pierwszy Donald miał zostać w domu zupełnie sam, lecz Pietrek nie obawiał się o ojca, tak dalece stary człowiek zespolił się z nową sadybą. Jedynie chyba własna zdecydowana wola lub obca przemoc mogły go stąd ruszyć. Nieobecność Pietrka miała potrwać pięć do sześciu dni zależnie od warunków podróży. Było bardzo zimno. Drzewa pękały od dokuczliwego mrozu, a śnieg chrzęścił pod stopami. Długi czas po odejściu Pietrka Donald nieruchomo tkwił w progu, niewidzącymi oczyma wpatrzony w szlak, na którym znikł jego mały synek. Coś, z czego Pietrek zupełnie nie zdawał sobie sprawy, poczynało się dziać w umyśle Donalda. Zbudziło się to już nocą, dokuczliwe i uparte, teraz zaś, w ciszy i samotności rozrastało się tym bardziej. Nawet chata przybrała jak gdyby inny wyraz. Mimo że słońce błyszczało na jasnym błękicie niebios, na domu leżał cień, wszedłszy zaś przez uchylone drzwi Donald nie doznał wcale zwykłej radości. 206 Rysy starego również uległy zmianie. Był podenerwowany i niespokojny. Raził go każdy dźwięk. W mroku wieczora nie zapalił nawet świecy, lecz cicho siedział sobie w kącie wlepiając w mroczną przestrzeń na pół ślepe oczy. Nie kładł się też wcale przez całą noc. Nazajutrz słońca zabrakło, niebo było zasnute chmurami, powietrze zaś tak duszne, że trudno było nim oddychać. Tajemnicze cienie pełzały wkoło, i nieraz Donald, przyczajony, daremnie usiłował je pochwycić rękoma. W miarę jak godziny mijały, rozsądek Donal-da załamywał się zupełnie. Ustawicznie szeptał imię Pietrka. Potem zerwała się zamieć. Huragan rozpętał się po południu i do wieczora śnieżyca z wichrem szalała na dobre. W mroku chata trzęsła się od ciosów wichury, zawodziło coś w kominie, a drobiny śniegu trzaskały po oknach niby śrut. Ludzie leśni mieli długo pamiętać tę kurzawę, ze względu na jej wyjątkową srogość oraz liczne wywołane przez nią tragedie. Donald począł przeżywać od razu swój dramat. Miał wrażenie, że wszelkie zło, przed którym uciekał w ciągu tylu lat, dopadło go wreszcie, osaczyło w chacie, a teraz usiłuje wyłamać drzwi i okna byle tylko wtargnąć do wnętrza. Stary rozniecił ogień, aż z głośnym trzaskiem począł buzować w kominie i zapalił kilka świec. Chata rozbłysła światłem, jak gdyby ją płomień trawił od wewnątrz. Wtem, gwałtownie niby piorun dotarło coś do jego świadomości. Był to głos, głos krzyczący za oknem, wrzeszczący ponad gontami dachu, zawodzący to mocniej to znów ciszej zależnie od porywów wiatru. — Pietrek! Pietrek, Pietrek! — huczała wichura. Imię to powtarzało się raz po raz, setki, tysiące razy, z odcieniem żalu, lęku, to znów zjadliwego szyderstwa. Donald krzyknął także. Nie, nie bał się już wcale, jakżeby mógł bać się czegokolwiek w świecie, skoro jest synowi potrzebny. Bez czapki, bez futrzanej kurty nawet odrzucił gwałtownym ruchem brzozową zaporę u drzwi i wypadł na zewnątrz. — Pietrku! — wołał — Pietrku! Pietrku! Donald był już tylko pochłonięty jedyną myślą