Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Zaraz po lądowaniu Deems zabrał grupę rozpoznawczą na pole lodowe, zidentyfikowane przez bezzałogowe sondy, w celu pobrania próbek. Patrząc na ekran komputera, gdzie widniała spektrograficzna analiza lodu, Brennart zawołał radośnie: - Wygląda na zdatną do picia! - Mnóstwo rozpuszczonych minerałów - zauważył Doug, śledząc wyciągniętym palcem linię wapnia. - To samo można powiedzieć o wodzie Perrier! - warknął Brennart. Kilifer milczał. Stał między Brennartem i Dougiem, z twarzą ukrytą w cieniu. Brennart zwrócił się do Deemsa: - Naniosłeś pole na mapę? - Nie - odparł Deems niemal przepraszająco. - Plan misji przewidywał zrobienie paru odwiertów i przyniesienie pobranych rdzeni. Na kartowanie będzie czas później. - Znam plan misji - powiedział Brennart niecierpliwie. - Sam go napisałem. Deems zerknął na Kilifera, który nadal się nie odzywał. - Więc? - zapytał Brennart. - Co z tymi rdzeniami? - Zrobiliśmy trzy odwierty. Na ekranie masz analizę lodu. To woda, nie ulega wątpliwości. - Nadaje się do picia czy trzeba ją uzdatniać? - zapytał Doug. - Dla mnie wygląda na pitną - powiedział Brennart. - Lód ma tylko dziesięć centymetrów grubości - zaznaczył Deems. - Przynajmniej tam, gdzie wierciliśmy. - Na skraju pola, prawda? - Sto metrów od skraju. Uznaliśmy, że to bezpieczna odległość w takich warunkach, w ciemności i na śliskiej powierzchni. Na lodzie zalega pył, ale tarcie jest niewielkie. - To pole ma ponad dziesięć kilometrów szerokości, prawda? - powiedział Brennart. Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. - A w okolicy jest co najmniej tuzin podobnych? Deems pokiwał głową. - Zgadza się. - A jakie są długie? - zastanowił się na głos Doug. - Jesteśmy tu, żeby się dowiedzieć - odparł Brennart. - Święta racja - powiedział Kilifer. Brennart wyprostował się, jego złote włosy niemal musnęły zakrzywiony sufit schronu. - W porządku, dobry początek. Jack - odwrócił się do Kilifera - nim wrócę na kolację, chcę mieć na ekranie dokładny spis zapasów utraconych w katastrofie. - Żaden problem. - Idę rozpalić ogień, żeby przyspieszyć kopanie. Roger, dobrze się spisałeś. Jestem zadowolony. Na zalęknionej twarzy Deemsa zagościł nieśmiały uśmiech dumy. - Doug - warknął Brennart - nie powinieneś zarejestrować czasu naszego przybycia i opisać dotychczasowych poczynań? - Już to zrobiłem - odparł Doug, powstrzymując się od dodania „proszę pana”. - A nasz harmonogram na jutro? - Wyślę go, gdy rano zespół nanotech zacznie pracę. Brennart popatrzył na niego z czymś w rodzaju niesmaku. - Zrób to teraz. Natychmiast. - Ale zgodnie z zasadami... - Zabieraj się do roboty! Napisz, że wyślesz potwierdzenie, gdy zespół rzeczywiście zacznie pracę. Dokładny czas i tak dalej. - Dobrze. Wyszli z małej klitki z wrażeniem, że opuszczają budkę telefoniczną. Nie jest to miejsce dla osoby cierpiącej na klaustrofobię, pomyślał Doug, gdy rzędem maszerowali wąskim centralnym przejściem schronu. Cylindryczny schron był podzielony cienkimi plastikowymi przepierzeniami, na których tylko w niewielkiej grawitacji Księżyca można było wieszać różne rzeczy. Brennart i Deems skierowali się do śluzy; Brennart musiał ubrać skafander przed wyjściem na powierzchnię, a Deems założyć hełm, by iść na zasłużony odpoczynek do swojego schronu. Zespół kopaczy jeszcze nie połączył czterech schronów tunelami. Doug poszedł za Kiliferem do mikroskopijnego centrum łączności, w którym po wejściu dwóch osób zrobiło się gorąco i ciasno. Dyżurny technik siedział ze słuchawką przy uchu. - Zastąpię cię - powiedział Kilifer. - Idź się odlać. Facet wyszczerzył zęby i wskazał plastikowy stołek Kiliferowi, który wziął słuchawki i założył je na szyję. - Spodziewasz się czegoś? - Nie - odparł technik, przeciskając się obok Douga. - Cisza, dopóki nie zjawi się następny satelita. Ekspedycja dysponowała sześcioma miniaturowymi satelitami komunikacyjnymi na orbicie biegunowej, sunącymi jeden za drugim jak żołnierze na nie kończącej się defiladzie. Regularny satelita Bazy, wiszący nad punktem libracji L-l nad równikiem, „nie widział” głębokich dolin górzystego południowego regionu polarnego, dlatego mmisatelity były niezbędne do utrzymania łączności z wyprawą. Doug zaproponował wystrzelenie dwunastu minisatelitów, co zapewniłoby ciągłość łączności, ale w Savannah zadecydowano, że piętnastominutowe przerwy nikomu nie zaszkodzą i że nie warto podwajać kosztów. Podczas gdy Kilifer spisywał zapasy i sprzęt znajdujący się na pokładzie rozwalonego ładownika, Doug siedział przed drugim ekranem i pisał raport do Bazy Księżycowej i Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze. Czuł ciepło wytwarzane przez ich ciała, komputery i sprzęt łączności. Strumyki potu ściekały mu po żebrach. Siedzieli tak blisko, że stykali się ramionami, ale prawie przez pół godziny żaden nie odezwał się słowem. Doug pierwszy skończył swoje zadanie i - z braku innego zajęcia - wczytał inwentarz, nad którym pracował Kilifer. - Sprawdzasz mnie? - warknął Kilifer. Doug, przestraszony, powiedział: - Nie. Jasne, że nie. - To czemu zaglądasz mi przez ramię? Doug wzruszył ramionami. - W tej chwili nie mam nic lepszego do roboty