Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Jechaliśmy dalej wzdłuż delty, mając teraz odnogę Nilu po prawej stronie, ale wiedziałem, że w końcu trzeba będzie odbić na zachód i zostawić rzekę za sobą. – Niedługo? – spytałem Bethesdę. Zapatrzyła się na rzekę rozświetloną słonecznymi plamkami, które odbijały się na jej twarzy, tak pozbawionej wyrazu, że pomyślałem, iż mnie nie słyszy. – Niedługo – odpowiedziała w końcu i zamknęła oczy, jak gdyby to pojedyncze słowo ją wyczerpało. Przed południem dojechaliśmy do miejsca, gdzie na błotnistym gruncie rósł gęsty gaj palm i daktylowców. Rzeka zwężała się tutaj i płynęła bystrzejszym nurtem między brzegami porośniętymi trzciną. Biło tu kilka źródełek, dzięki którym roślinność była wyjątkowo bujna. Niskie drzewa rosły jedno przy drugim, gęsto oplecione pnączami. Między trzcinami trafiały się zakola nieruchomej wody, pokryte dywanami z lilii wodnych i lotosów. W powietrzu uwijały się ważki i całe roje drobnych muszek. Miejsce zdawało się tętnić życiem; sprawiało wrażenie prastarego i nie podlegającego prawom czasu, oddzielone od reszty świata. – Tutaj – rzekła Bethesda ani radośnie, ani smutno. Zatrzymałem muły. Mopsus i Androkles zeskoczyli natychmiast z wozu, spragnieni ruchu. – Jesteś cyklopem, a ja Ulissesem! – krzyknął młodszy, klepiąc brata w głowę i zrywając się do biegu. – Złap mnie, jeśli potrafisz! Mopsus dziko wrzasnął i puścił się w pogoń. Rupa zeskoczył z wozu, obszedł go dookoła i podał rękę Bethesdzie, by pomóc jej zejść. Ja podtrzymywałem ją od góry i tak wspólnymi siłami sprowadziliśmy ją na ziemię. Androkles pisnął, gdy Mopsus go dogonił i przewrócił na mech. Normalnie ofuknąłbym ich już, ale teraz zajęty byłem żoną. Szła wolno, ale pewnie w dół rzeki ku szczególnie gęstej kępie trzcin i drzew. Chciałem zeskoczyć z wozu i pójść za nią, ale Rupa schwycił mnie za kostkę. Potrząsnąłem nogą, by się uwolnić, on jednak tylko mocniej mnie ścisnął i wskazał na kufer. Po błagalnym wyrazie jego oczu domyśliłem się, czego chce. Zdjąłem z szyi łańcuszek z kluczem, by otworzyć zamek. Musiałem kilkakrotnie próbować, kluczyk wyślizgiwał mi się bowiem z rąk, jakby chciał mi przeszkodzić. W końcu poradziłem sobie z zamkiem i odrzuciłem wieko. Musiałem się dokopywać do urny, znalazła się bowiem na samym dnie. Brąz był chłodny w dotyku. Nie miałem urny w ręku od chwili, kiedy ją zapakowałem do kufra, i zdążyłem zapomnieć, jaka jest ciężka. Było w niej wszystko, co zostało z Kasandry: popiół, kawałki kości i zęby, które wybrałem z jej stosu pogrzebowego. Patrzyłem na nią przez dłuższą chwilę, zatopiony we wspomnieniach, zanim się ocknąłem i zobaczyłem, że Rupa stoi pode mną i wyciąga ręce po urnę. Niechętnie oddałem mu ją i zeskoczyłem na ziemię. – Więc to tutaj? – spytałem. Kiwnął głową. – Mam iść z tobą? Zmarszczył brwi. Nic dziwnego, że chciał być sam z prochami siostry w tej ostatniej chwili, kiedy miały się rozpłynąć w Nilu. Od urodzenia prawie się z nią nie rozstawał; kochali się nad wszystko w świecie. Moja namiętność do niej była silna, ale znałem ją przecież zaledwie kilka miesięcy. Czas, jaki razem spędziliśmy, choć cudowny, można było mierzyć w godzinach. To Rupa powinien oddać jej tę ostatnią posługę, nie ja. Jeśli wolał tego dokonać w samotności, nie miałem prawa mu się przeciwstawiać. Położyłem mu dłoń na ramieniu na znak, że rozumiem. Rupa ze łzami w oczach przycisnął urnę do piersi i pochylił głowę, po czym odwrócił się i poszedł wzdłuż brzegu w górę rzeki. Obawiając się, że moje dwa urwisy mogą za nim pobiec i mu przeszkadzać, zawołałem ich do siebie. Bethesda tymczasem dotarła do kępy drzew nad brzegiem i szukała wejścia. Widziałem, jak się rozgląda, aż w końcu znalazła ścieżkę. Nawet się nie obejrzała, tylko ruszyła naprzód i zniknęła mi z oczu. – Chłopcy, idziemy! – Kiwnąłem na nich dłonią i ruszyłem jej śladem. Doszedłem do kępy i stanąłem zdumiony w miejscu, gdzie ją przed chwilą widziałem. Czy to możliwe, że ścieżka otworzyła się przed nią na chwilę, a potem znowu zamknęła? Gdziekolwiek patrzyłem, wszędzie wyrastały gęste trzciny, a z góry na ich spotkanie opadały splątane pnącza. Nie widziałem żadnej możliwości wejścia. Zawołałem ją, ale nie odpowiedziała. Zacząłem szukać jej śladów w miękkiej ziemi i w końcu znalazłem. Zaskoczyło mnie, jak płytko się odcisnęły nie tylko w porównaniu z moimi, ale nawet ze śladami stóp Mopsusa i Androklesa. W ostatnich dniach rzeczywiście niemal niknęła w oczach, a teraz miałem tego potwierdzenie. Stąpała po ziemi lekko jak dziecko. – Musiała pójść tędy – rzekł niepewnie Mopsus. – Nie, tędy! – sprzeciwił się Androkles. – Cofnąć mi się obaj, zanim dokumentnie zatrzecie wszystkie ślady! – burknąłem, po czym sam zacząłem krążyć wokół, szukając miejsca, gdzie odciski stóp Bethesdy znikałyby w zaroślach. Znalazłem je wreszcie; pęk lian zwisał luźno, zasłaniając początek ścieżki, dopóki nie spojrzało się na nie pod pewnym kątem. – Bethesdo! – zawołałem, wchodząc między trzciny. Chłopcy ruszyli za mną i podjęli wcześniejszą sprzeczkę. – Widzisz? Mówiłem ci, że poszła tędy! – triumfował Mopsus. – Wcale nie! Mówiłeś, że tamtędy..