Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
— Mam jeszcze kilka innych pomysłów — powiedział Parker. Podszedł do windy. On też został dokładnie przeszukany przez ponurych strażników, jak złodziej sklepowy. W swoim gabinecie Kennedy spacerował w kółko, wokół ciemnozielonego dywanu. Jefferies kończył rozmowę przez telefon. — Slade intensywnie pracuje, ale musi to trochę potrwać. Kennedy wskazał na radio. — I tak zdążyli już powiedzieć, że siedzę na tyłku i nic nie robię, w czasie gdy miasto terroryzowane jest przez szaleńca, i że nie zwiększyłem zatrudnienia w policji, aby mieć pieniądze na Projekt 2000. Do diabła, media robią ze mnie kozła ofiarnego — obciążają za tragedię. Kennedy był w trzech szpitalach, by odwiedzić ofiary ataków Diggera. Nikt jakoś nie podziękował mu za troskę. Wszyscy za to pytali go, dlaczego robi tak mało, żeby złapać mordercę. — Czemu nie ma pana w Centrali FBI? — zapytała jedna z rannych kobiet. Bo ci skurwysyni mnie nie zaprosili — pomyślał ze złością Kennedy. — Nie wtrącam się. Pozwalam, aby fachowcy wykonywali swoje zadanie — odpowiedział. — Ale oni nic nie robią. Tak samo jak i pan. Przy pożegnaniu nie podał jej ręki. Miała przestrzelone prawe ramię. Groziła jej amputacja. — Slade zjawi się tu z jakąś wiadomością — odezwał się Jefferies. — Za mało, za późno. Ten człowiek to karierowicz — parsknął Kennedy. — Nie ufam takim ludziom. — Po chwili uświadomił sobie, co powiedział, i wybuchnął śmiechem. Jefferies także. — Wendy, czy ja przypadkiem nie popadam w szaleństwo? — Owszem. Moim obowiązkiem jest powiedzieć ci, że zaczynasz zdradzać objawy paranoi. Burmistrz usiadł na swoim krześle. Spojrzał na kalendarz stojący na biurku. Gdyby nie Digger, Kennedy byłby dzisiaj na czterech przyjęciach: w ambasadzie francuskiej, na uniwersytecie w Georgetown — uczelni, którą kończył, w siedzibie związków zawodowych oraz na przyjęciu wydawanym —— 124 —— przez Afroamerykański Związek Nauczycieli. To ostatnie było dla niego najważniejsze, ponieważ oni mocno popierali jego Projekt 2000. Z nimi miał przywitać Nowy Rok. Przyjęcie odbywało się w centrum południowo-zachod-niej dzielnicy miasta. On i Claire powinni tam być. Przez tego szaleńca nie może pójść na żadne przyjęcie. Rozzłościł się i chwycił za telefon. — Co zamierzasz zrobić? — zapytał zaniepokojony Jefferies. — Cos'. Nie mogę siedzieć bezczynnie. — Zaczął wystukiwać numer. — Do kogo dzwonisz? — Jefferies niepokoił się coraz bardziej. Nie odpowiedział, bo właśnie uzyskał połączenie z Centralą FBI. Usłyszał męski głos. — Mówi burmistrz Jerry Kennedy. Z kim rozmawiam? Zapadła cisza. Kennedy był do tego przyzwyczajony. Zwykle tak było, gdy dzwonił do kogoś i przedstawiał się przez telefon. — Agent specjalny C.P. Ardell. W czym mogę pomóc? — Czy agentka Lukas nadal prowadzi sprawę? — Tak. — Mogę z nią rozmawiać? — Nie ma jej tutaj. Mogę pana połączyć z jej telefonem komórkowym. — Nie. Chciałem rozmawiać z oficerem łącznikowym z policji Dystryktu. — Detektyw Hardy. Jest tutaj. Mam go przywołać? — Tak. — Halo... — Kennedy usłyszał po chwili niepewny, smutny głos młodego człowieka. — Hardy? — Len Hardy. — Mówi burmistrz. — Och. Dzień dobry. — W głosie Hardy'ego wyczuł przezorność. — Czy może mi pan przedstawić postępy w śledztwie? Jak dotąd nie usłyszałem ani słowa od agentów: Lukas i Cage'a. Czy pan wie, gdzie teraz uderzy Digger? Chwila przerwy. — Nie, panie burmistrzu. Przerwa wydała się Kennedy'emu zbyt długa. Kłamał. To jasne. — Nic pan nie wie? — Nie jestem najważniejszą osobą w zespole prowadzącym to śledztwo. — To wiem, ale jest pan łącznikiem między FBI a policją, prawda? —— 125 —— — Moim obowiązkiem jest pisanie raportu na temat operacji. Agentka Lukas powiedziała, że sama będzie kontaktowała się z szefem policji Wil-liamsem. — Raportu? To jakiś idiotyzm. Żebys'my się dobrze zrozumieli. Ja mam wiele zaufania do FBI. Wiem, że robią wszystko, żeby złapać mordercę. Czy oni są bliscy osiągnięcia celu? — Mają kilka wskazówek. Prawdopodobnie wiedzą, gdzie była kryjówka szantażysty. Tego, który zginął w wypadku — mówił zakłopotany. — Gdzie? Kolejna przerwa. Kennedy wyobraził sobie dziecięcą twarz Hardy'ego, znajdującego się między młotem a kowadłem. — Przykro mi, ale nie mogę nikomu udzielać żadnych informacji na temat szczegółów operacji. — To „moje" miasto zostało zaatakowane! Zginęli „moi" ludzie! Domagam się odpowiedzi. Zapadła długa cisza. Kennedy spojrzał na Jeffersona, który kręcił głową. Burmistrz stłumił w sobie złość. Starał się mówić spokojnie: — Powiem panu, o czym mys'lę. Celem przestępców nie jest zabijanie, ale zdobycie pieniędzy. — Sądzę, że to prawda. — Gdybym miał możliwos'ć porozmawiania z mordercą w jego kryjówce, odwiódłbym go od kolejnego ataku o ósmej