Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Wszyscy jesteście winni. Zamrugałem i poprawiłem się na krześle, oszołomiony pasją brzmiącą w głosie naczelnika i całą tą paskudną sytuacją. Rejs powrotny do Papeete odbyliśmy bardzo szybko, a o ile mi było wiadomo, nikt na Tanakabu nie miał radiotelefonu, więc o tym, co się wydarzyło, policja mogła się dowiedzieć w jeden tylko sposób. Uchwyciłem się paru jego wypowiedzi i postanowiłem wykorzystać je jak najlepiej. - Czy to możliwe, że nie wie pan dokładnie, ilu ludzi zginęło? Czy 162 miał pan bezpośredni kontakt z wyspą? - zapytałem szybko. Nie wiedziałem, ile będę miał czasu, zanim każe milczeć. Zawahał się i już wiedziałem, że jestem na właściwym tropie. - W jaki sposób uzyskał pan te informacje? Czy od człowieka nazwiskiem Hadley, ze statku "Perła"? Trafiłem w sedno - to był strzał w dziesiątkę. Zakaszlał, dziwnie speszony, po czym powiedział: - Nie widzę, żeby to czyniło jakąkol- wiek różnicę, ale ma pan rację. Mister Hadley opisał bardzo szczegó- łowo te straszne wydarzenia na Tanakabu. Oświadczył, że sam ledwo uszedł z życiem i że próbował pan staranować jego statek. Dobrze! Zmusiłem go już do obrony. Teraz to ja powinienem mówić, nie on. Wyczułem słaby cień wątpliwości w jego głosie i naciskałem dalej. - Powiedział pan, że "oczywiście" pokłóciłem się z doktorem Schoutenem. Co w tym "oczywistego"? Pożegnałem się z nim po długiej rozmowie, w której nie doznał żadnej krzywdy. Jest świadek tego, mieszkaniec wyspy zwany Piro. To on zawiózł mnie swym autem do doktora, gdy zszedłem ze statku na ląd. On także zaświadczy, że pospieszyliśmy ratować szpital, kiedy już płonął - i to samo uczyni wielu innych wyspiarzy. Nie macie prawa mnie aresztować. Ani nikogo z nas! Słuchał uważnie i nie przerywał mi. Policjanci za mną stali jak posągi. Nie wiedziałem, czy sprawy przybierają korzystny dla mnie obrót, ale czułem się trochę pewniejszy. - Dlaczego nie zapozna się pan dokładnie z dokumentami, panie Chamant? Ma pan w nich czarno na białym, że Hadley jest tym człowiekiem, który rzekomo znalazł mojego brata - ja jednak oświadczam, że go zamordował, a Schouten powiedział mi to samo. Nie mogę teraz tego dowieść, ale wszystko poza tym potrafię udowodnić. Przypomniałem sobie jeszcze jeden fakt i zaprezentowałem go z triumfem. — Zrobiłem zdjęcia. Wywołajcie ten film. On powie wam wszystko. — Mister Trevelyan, słucham uważnie. Oczywiście sprawdzimy pański aparat fotograficzny i wysłaliśmy już policyjną łódź patrolową do Tanakabu. Jednakże nadal wiele pozostaje do wyjaśnienia i nie jest pan jeszcze zwolniony z aresztu. — Mam panu mnóstwo do powiedzenia - odparłem. - Ten przeklęty sukinsyn i jego kumpel Kane - to oni są tymi zbrodniarzami, których pan poszukuje. Zamordowali Svena Norgaarda, zamordowali mojego brata, zamordowali tego biedaka Schoutena i uśmiercili czternastu pacjentów jego szpitala. Spalili ich żywcem, słyszy pan - spalili tych nieszczęśników żywcem! 163 Chamant skinął na dwóch policjantów, którzy chwycili mnie za ramiona. W gniewie straciłem zupełnie panowanie nad sobą i usiłowa- łem wdrapać się na biurko w szalonym dążeniu do ukazania Chaman- towi prawdy. Opadłem z powrotem na krzesło, otrzeźwiałem trochę i starałem się odzyskać zimną krew. Przez chwilę panowała cisza, wszyscy bowiem zastanawiali się nad tym, co powiedziałem. - Gdzie jest teraz Hadley? -zapytałem, chcąc kontynuować ofensywę. Chamant w milczeniu przyglądał mi się uważnie jeszcze przez chwilę, następnie skinął poważnie głową. Wydał polecenia jednemu z mężczyzn, mówiąc coś do niego szybko po francusku, i funkcjonariusz ten pospiesznie wyszedł z pokoju. Potem spojrzał na mnie. - Nie jestem jeszcze gotów uwierzyć panu. Ale zapewniam pana, że ponownie porozmawiamy z mister Hadleyem. Tymczasem proszę, żeby pan wyjaśnił mi to, jeśli pan potrafi. Wskazał małą skrzynkę, znajdującą się na stojącym z boku stole, i jeden z pozostałych policjantów przyniósł ją na biurko. Po otworzeniu, ujrzałem kilkanaście pudełek z amunicją i cztery pistolety. Dwa rozpoznałem od razu