They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

Ted godzinami siedział przy swoim biurku, martwo wpatrzony w ekran monitora, na którym od wielu dni nie przybyło ani jedno zdanie. Sam się czuł takim komputerem, w który ktoś coś wpisał i urwał w połowie tekstu. Do połowy zapisany, od połowy pusty, bo jedyny możliwy ciąg dalszy jakoś nie chciał nabrać ostatecznego kształtu. Od powrotu ze ślubu Grega Wintera, Ted Skorsky wiedział, że pozostało mu już tylko jedno: musi skończyć ze sobą. Ta śmierć, w gruncie rzeczy nie chciana, a jedynie narzucona jako logiczna konsekwencja, nie mogła jednak nabrać kształtu. Kiedy Soledad stojąc przed lustrem czesała włosy, widząc w ich odbiciu płynącą wodę, Ted po-grążony w martwej zadumie dał się porwać temu prądowi, jakby i jego zagarniały wody wspo-mnień. Wiedział, że Soledad jest tam za ścianą, czuł jej obecność i jak wiele razy przedtem, chciał wstać, pójść do niej, uklęknąć, pozwolić, aby jej ręce odjęły z jego głowy tę potworną martwotę, aby szepcząc słowa miłe i kojące, zniszczyła owo straszne bezczucie, które nie pozwalało mu ani umrzeć, ani żyć, które sprawiało, że wegetował jak człowiek potworną sklerozą skazany na życie w ciele bez duszy. Najgorsze było to, że przestał cokolwiek odczuwać. On, który czuł za bardzo, spa-lając się latami. Dzisiaj, po raz pierwszy od wielu dni czuł obecność Soledad. Nie potrafiłby powiedzieć, w jakim momencie zaczął odczuwać. Najpierw zobaczył, przed sobą jej twarz, która budziła w jego sercu szarpiący ból. Soledad! Jest przecież Soledad. Nie ziemia. Nie słońce. Samotność i pustka. Samotność. Jak straszliwie musi być samotna! Czy choć przez chwilę pomyślał, czym to wszystko dla niej jest? To było tak, jakby ktoś brutalnie zerwał plaster z żywej rany; zobaczył z bólu wszystkie gwiazdy i w tej roziskrzonej chwili wróciła mu zdolność odczuwania. W przejmującym lęku poczuł, że jest, poczuł siebie żywego. Cierpiał i cierpienie przywracało mu zdolność myśle-nia. Nie oszczędzało go. Nie oszczędzało! Pękła tama i runęło na niego wszystko. Tama pa-dała w huku, który szedł o lepsze z dzwonkiem alarmowym, nie, to nie dzwonek alarmowy, to się odezwał, raz jeszcze się odezwał dzwonek telefonu, dzwonił w pustym mieszkaniu, ale już stali na progu, właśnie przyjechali z lotniska. – Świat się do nas dobija kochanie – powiedział Ted żartobliwie, otworzył drzwi, telefon dzwonił, podniósł słuchawkę. – Cześć stary! Wreszcie wróciłeś. Chyba czytałeś, że się żenię? – Czytałem w samolocie. Właśnie wszedłem do domu. Świetna nowina. – Chciałem cię prosić, żebyś był świadkiem na moim ślubie. Bardzo mi na tym zależy, sta-ry. Chyba nie odmówisz? Ślub będzie cichy, skromny. Sami swoi. – Ja świadkiem na twoim ślubie? – Oczywiście, że ty. Musisz się zgodzić, stary. Odmów, Ted! Odmów, kochany! – błagała Soledad słuchając tej rozmowy z drugiego apa-ratu, lecz nie powiedziała tego głośno. Stała ściskając w ręku słuchawkę z uczuciem, że się dusi. Ted, odmów, nie daj się wciągnąć. Może by odmówił. Może. Gdyby nie to, że Greg, wyczuwając zagrożenie w wyraźnym braku natychmiastowego entuzjazmu, wzmocnił atak. – Nie byłeś świadkiem na moim pierwszym ślubie, bo ci chciałem zrobić niespodziankę, cha, cha! Teraz też chcę ci zrobić niespodziankę! Widzisz, nie boję się! Nie boję się, że mi i tę żonę odbijesz... Jest wychowana jak zakonnica, mówię ci, stary, prędzej by poszła do klasztoru, niż zdradziła męża, cha, cha! No to, stary, stoi? – Stoi – powiedział Ted, a krople potu spływały po jego czole, brakowało mu powietrza. Pamiętał odgłos odkładanej przez siebie słuchawki, przycisk pisnął jak ostryga na sekundę przed śmiercią w ciemnych ludzkich wnętrznościach. Pamiętał, jak przeszedł do barku, nalał sobie niemal pełną szklankę whisky i wypił ją duszkiem i pamiętał odgłos, z jakim odstawił szklankę na stół. Pamiętał co zaraz potem powiedział. – Uff! Ale historia! – powiedział. – Zrobić ci drinka? Soledad przecząco pokiwała głową, mimo to znowu podszedł do barku i przygotował mar-tini: mogło to być deską ratunku, doprawdy mogło. – Proszę, dwie cebulki, jedna oliwka i trochę cytryny, jak pani lubi – powiedział naśladu-jąc głos ich „ulubionego kelnera” z hotelu „Marina”. Roześmiali się oboje i ich śmiech będą-cy echem tamtych szczęśliwych chwil podziałał jak podmuch świeżego powietrza. Ale to, co się miało dziać, już się działo. Uniósł pustą szklankę, chciał powiedzieć: no to za naszego ulubionego kelnera, kochanie, lecz Los już miał przygotowane wszystkie kwestie. – No to za zdrowie narzeczonej – powiedział, unosząc pustą szklankę. – Na pewno będzie kropka w kropkę podobna do ciebie. Znowu słyszał tamte wypowiedziane przez siebie słowa i znowu słyszał ciszę, jaka nastała po nich. W rzeczywistości trwała sekundę, bo tylko tyle czasu potrzebowała Soledad, by ru-chem powiek wymazać obraz, jaki się pojawił w oślepiającym blasku: drogę, prostą, jasną, przecięła inna droga. Czerwone światła nakazywały „stop”, a zarazem mrugały ostrzegawczo. – Myślisz, że znalazł taką? – rzuciła lekko. – Myślę, że nie – odparł równie lekko. Przyciągnął ją do siebie, całował jej powieki, jakby wiedząc, że to one unicestwiłygrozę, która ogarnęła go, gdywypowiedział słowa, jakich nie zamierzał powiedzieć, gdy usłyszał wywołaną przez nie ciszę. – Ale zobaczysz, że będzie podobna – dorzucił – będzie podobna, a ślub, czekaj, ślub od-będzie się w Paryżu. Tyle dorzucił, wypita duszkiem whisky szumiała mu w głowie. – Witaj w domu, kochanie! Dobrze jest wrócić – powiedział ze szczerą radością. Udzieliła się jej ta radość, choć czerwone światła na skrzyżowaniu dróg ciągle błyskały „stop”. Spędzili dzień na nowo odkrywając swój dom i – z niezmienną radością odkrywając siebie na-wzajem. Kochali się, sączyli drinki, przenosili się ze swoją miłością z pokoju do pokoju, jak dwoje uczniaków, którym nieoczekiwanie pozostawiono do dyspozycji duży dom tylko dla nich; ani razu tego dnia z domu nie wyszli. Aha, wyłączyli telefon