Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Przeniósł wzrok z diamentu na Maren i spojrzał jej w oczy. Była jego żoną. miała urodzić mu dziecko. Kochał ją. — Ten wygląda przepięknie — powiedział. — I ty także. ROZDZIAŁ 31 Jakieś 2 400 mil na południe, rewolucjonista Harridge Weaver otworzył oczy i zobaczył nad sobą łuszczący się sufit więziennej celi Wolnego Afrykańskiego Państwa o nazwie Mombi. Choć wyczerpany, zerwał się czujnie, usiadł i zobaczył, że trzymający przy nim wartę brat Spencer kuca pod przeciwną ścianą, z automatem, trzymanym pionowo między kolanami. Weaver zapytał o godzinę. — Właśnie miałem zamiar cię obudzić — odezwał się brat Spencer. — Chłopie, musisz mieć w głowie budzik. Weaver kiwnął głową. I rzeczywiście, wierzył w to, że może zrobić wszystko, na czym skupi swój umysł. Pomimo tego, że mózg okrutnie sobie z niego zakpił — kilka minut temu — w chwili, kiedy przebudził się mając wrażenie, że znajduje się w innym więzieniu i, bynajmniej, nie z własnej woli. A więc — nic po sobie nie dając poznać — zorientowawszy się w sytuacji, Weaver poczuł ulgę, zobaczywszy obok siebie brata Spencera. Spał w butach. Jedynie rozwiązał sznurówki. Teraz zaciągnął je i związał pętelki. Mógł pozostać w prezydenckiej siedzibie, ale podczas rozmów doszedł do wniosku, że rozsądniej będzie spać w celi; jak najbliżej dóbr, bo takie właśnie postanowił on wraz ze swoimi braćmi nadać im miano. Dobra. Neutralny, nie nasuwający nic wyobraźni, termin. Weaver wstał i podszedł do wiadra w rogu celi. Podniósł je do góry. Oblał swoją głowę orzeźwiającą wodą. Nie było ręcznika, ale w afrykańskim upale woda wyparuje szybko. Wyjrzał przez wewnętrzne kraty, zobaczył, opartych o siebie plecami braci — Williama i Davłsa; 323 stojących na warcie w więziennym przejściu i, kolejnych dwóch braci, pilnujących dóbr w celi naprzeciw. Wszystkich uzbrojonych w automaty. Do pomocy przysłano mu kontyngent w liczbie dwunastu. Czterech braci z rejonu Zatoki, sześciu z Nowego Jorku i dwóch z Bliskiego Wschodu. Wierni na śmierć i życie, stanowili kadrową elitę. Weaver przez dzień i dwie noce przekonywał prezydenta Bobu i jego gabinet. Byłoby mu łatwiej, gdyby prezydent Bobu — chudzielec o apetycie tłuściocha — był sam. Premier Moshiba i jego doradcy zawracali mu głowę z własnych, egoistycznych powodów. Premier, na przykład, wolałby raczej szybki zysk, upierając się przy wymianie diamentów za olbrzymią sumę. Weaver wyperswadował im to taktownie, ostrożnie, aby nie ujawnić jawnej, osobistej chciwości premiera i jego braku wyobraźni. Na razie nie można było robić sobie z niego wroga. Po wielu godzinach słownych wybiegów, premier ustąpił nieco i zajął odmienne stanowisko. Jego kompromisowym rozwiązaniem była sprzedaż diamentów w dużych ilościach poniżej ceny rynkowej. Prezydent Bobu uważał tę myśl za rozsądną i spojrzał, czy Weaver wyrazi zgodę. Weaver cierpliwie nakłaniał ich dalej. Przeorał im w głowach słowami, zasiał i podsycił ziarno sprawowania władzy ponad ich wszelkie, najbardziej aroganckie wyobrażenia. Był tym bardziej przekonywujący, bo sam był zwolennikiem siły. Także i on padł jej ofiarą. Byłyby większe możliwości, uważał Weaver, jeśli wywołać wrażenie, że Mombi jest krajem ludzi uczciwie wydobywających diamenty. Mombi będzie tym w branży diamentowej, czym Kuwejt dla ropy. Jej przywódcy będą uznawani, podejmowani; będą im usługiwać — nawet już choćby ta pośrednia korzyść przewyższy krótkotrwały zysk w gotówce możliwy do uzyskania ze sprzedaży diamentów, którą sugeruje pan premier. Sprawą o podstawowym znaczeniu jest, jak powiedział Weaver, aby manna, która nagle spadnie z nieba Mombi, wyglądała autentycznie. To da się zrobić. Lokalizacja kraju sprzyja temu, aby takie odkrycie było prawdopodobne. Nie leży on za daleko od Sierra Leone, gdzie znajduje się jedno z najbogatszych na świecie złóż. W przeszłości znaleziono trochę diamentów na terenie Mombi i chociaż kamienie były kiepskiej jakości — nadające się tylko do spożytkowania w przemyśle — to ten rozdział historii mineralogii kraju ofiaruje dostateczne usprawiedliwienie. Weaver rozwinął mapę, aby pokazać, co jego zdaniem powinni zrobić. 324 Przybył dobrze przygotowany, specjalnie wybrał Mombi, ponieważ ten mały kraik — zarówno geograficznie, jak i politycznie — doskonale pasował do jego planu. Zwrócił uwagę na niewielkie górskie pasmo — w głębi ich kraju — kilka wulkanicznych, nieregularnych wzniesień o nazwie Zalas. Dwadzieścia mil kwadratowych jałowej ziemi, absolutnie bezludnej. Cały ten teren można było otoczyć ogrodzeniem i odciąć go od świata. Diamenty miały być rozrzucone po całym Zalas. Wtedy zostanie dokonane odkrycie, które będzie można podać do publicznej wiadomości. Nikt ze świata nie zostanie dopuszczony, ale rządowe fotografie i filmy dokumentalne będą dostatecznym listem uwierzytelniającym. Ruszy wydobycie. Diamenty będą sprzedawane — w coraz większych ilościach — regularnymi kanałami dystrybucji diamentów, dzięki porozumieniom zawartym przez rząd Mombi; najlepiej z Systemem, z tymi, od kogo pochodzą diamenty. Do Mombi napłyną pieniądze. Czyż to nie plan doskonały. Także ich zdaniem? Bobu, premier Moshiba i doradcy spojrzeli po sobie badawczo. Na koniec, Weaver posłużył się argumentem rozstrzygającym. — Ile wynosi rezerwa walutowa w centralnym banku Mombi? — skierował to pytanie do prezydenta