They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

Brent spojrzał na zwiadowców podejrzliwie, ale z Winterem wolał nie dzielić się swymi podejrzeniami. Widok trupów współbraci nie robił widać na Indianach żadnego wrażenia. Zresztą - zdał sobie w tej chwili sprawę - na Winterze również. Musiał być z niego niezły gagatek - pomyślał. Chociaż z drugiej strony Rutter nie zatrudniałby faceta, co do którego nie miałby pewności. Porucznik zdążył poznać już kilku. Machnął ręką i nakazał powrót. Cztery dni potem przybijali do przystani w forcie. Droga pod prąd trwała dłużej. Gdy Winter wszedł do kantoru, w którym znajdował się kupiec -gospodarz wykazywał lekkie oznaki zdenerwowania. - No i co? - spytał wchodzącego. Winter wzruszył niedbale ramionami. - Porucznik stwierdził, że w czasie bójki wyrżnęli się co do jednego, towary zabrała w parę dni później jakaś inna grupa Indian. - No, ale przecież byli z wami ci dwaj zwiadowcy Cree? - Ano, byli. Sam tłumaczyłem kochanemu porucznikowi ich spostrzeżenia. W połowie drogi powrotnej spotkali swoich, więc przesiedli się do innego kanu. Jeśli udadzą im się zimowe Jowy, to może przyjadą następnej wiosny. Rutter zamyślił się, ale widać uspokojony otrzymanymi wieściami spytał: - Zmęczyłeś się? - Iii... tam. Parodniowa przejażdżka dobrze zrobiła mi na rozpro- 94 Klowanie stawów. Gnuśnieję tu u ciebie, John. Masz jeszcze czym przepłukać gardło? Kupiec roześmiał się. Jasne. Dla ciebie zawsze, ale popatrz, że tamci tak się wyrżnęli! No... - pfzybyły rozprężył ramiona - może niezupełnie wyrżnęli, każdego widziałem przynajmniej po jednej dziurce od kuli, i to ajczęściej za uchem, a u niektórych nawet po kilka. ¦- A porucznik? - Był cholerny odór. Mdliło go. Toteż nie przyglądał się bardzo lokladnie. - Hm. Długo tam byliście? - Z półtorej godziny. Tyle, że Indianie oblecieli teren, no i jak ci owiłem, po ich sprawozdaniu Brent nakazał wracać. To wszystko. {resztą po trzech tygodniach nie mogło być żadnych śladów. Nalej vreszcie, bo uschnę z pragnienia. A co u ciebie? - Wszystko po staremu. Transport, o którym ci mówiłem, przyj-Jzie jutro. Wszyscy już wiedzą. Przyprowadzi go John Stone. Jest wojego wzrostu, nosi długie czarne proste włosy i czerwoną lub niebieską opaskę na czole. Przyjedzie z nim trzech chłopców i kilkunastu zaprzyjaźnionych Indian Sarsi. Poznasz go z łatwością. On ciebie również... - Obaj mężczyźni roześmieli się. w/m ROZDZIAŁ V Transport nadszedł zgodnie z zapowiedzią i, poza widoczną zazdrością pozostałych kupców, nie wywołał większego wrażenia. Jedynie Clay przygarbił się bardziej. Wieści przywiezione przez Johna Stone'a nie pozostawiały już żadnych wątpliwości. Lane i jego konwój, a wraz z nimi Cynthia Clay, przepadli bez śladu. Przepadli w tajemniczy, niepojęty sposób. Winter nie interesował się tą sprawą, przynajmniej pozornie, chociaż przez okno magazynu widział niejednokrotnie i przygarbionego kupca, i jego żonę, coraz częściej odwiedzających porucznika Brenta. Z pewnych względów wolał się trzymać od tej sprawy z daleka. Za milczącą zgodą, a może nawet aprobatą Ruttera objął jego magazyn w wyłączne posiadanie. Osobiście rozpakowywał każdą skrzynię i tobół, każdy worek, a wydobyte przedmioty jak poprzednio rozmieszczał starannie na półkach. Szczególnie pieczołowicie odnosił się do broni. Tu każdą sztukę sprawdzał, czyścił, suszył lub nawę* oliwił, jeśli zachodziła taka potrzeba. Po każdej rozpakowanej partii wpisywał wszystko do księgi kupca, ale nie tylko. Bowiem już od chwili objęcia pracy w magazynie prowadził również drugą.księgę; cp prawda znacznie mniejszą i zawierającą nieco mniej pozycji, ale była to księga na wagę złota, lub - jak często śmiał się w duchu - na wagę głowy. W niej widniały również rubryki przyjętych i wydawanych towarów. Gdy wreszcie uporał się z ostatnią belą suk*ha, ostatnim pistoletem i strzelbą przywiezioną przez Stone'a, miał jasny obraz sytuafiji. Zamknął księgę. Pozamykał na potężne kłódki okna i drzwi magazynu, wyciągnął z kieszeni spodni gruby, ciężki zegarek i popatrzył na wskazówki. Dochodziła dziesiąta wieczorem. O kilkaset jardów w 96 domku Claya płonęło światełko. Widocznie nie spali jeszcze - pomyśli 11 - i skierował się do swego domku. Nie zamykał drzwi; nocni goście winni pojawić się lada chwila. I y m razem było ich pięciu; szósty pozostał na straży. Cicha rozmowa I1 wała długo. Wreszcie cienie zniknęły. Tej samej nocy do izby Claya wsunął się bezszelestnie również jakiś i icń. Nim rozbudzony kupiec zdążył zrozumieć, co się stało, ostrze ¦.lalowego noża dotknęło jego krtani, a twarda dłoń zamknęła usta. Niewidoczna twarz przylgnęła do jego ucha, a ledwo słyszalny szept ^w znanym mu języku Chipewyan sączył się w sposób ledwo uchwyt- f. - Córka białego żyje, córka białego żyje! Niech blada twarz nie jbi krzyku, nic mu nie grozi. Indianin przyjaciel. - Zelżał nacisk loża, od ust leżącego odsunęła się chropowata dłoń. Głos zabrzmiał >nownie: - Córka wróci do ojca, ale biały wypełni to, co jest napisane na mówiącym papierze. I nie powie o tym nikomu, nawet swojej kobiecie. - Obca ręka przesunęła się po ramieniu Claya i w dłoń jego wsunęła zwitek papieru. Stanowczy szept powtórzył raz jeszcze: - Siwa głowa zrobi wszystko, co jest na tym papierze i nikomu, nikomu nic nie powie. Inaczej białowłosa zginie. I biały nie powie, że Ho ktoś odwiedzał. Mimo ciemności Clay czuł, że cień odsunął się od niego. Powiało nocnym chłodem. Snadź tajemniczy gość wymknął się z domu. Z sąsiedniego łóżka dochodził równy oddech żony. W pierwszym odruchu chciał wstać i zapalić świeczkę. Powstrzymał się jednak. Jeśli hyly to odwiedziny wroga, swym nieostrożnym zachowaniem mógł wzbudzić podejrzenie. Jeśli nocny gość był przyjacielem, nie wolno i;o było zdradzić, bo wtedy... Jakiś tępy ból chwycił leżącego za gardło szloch rozpaczy targnął jego piersią. Zacisnął szczęki, tylko dwie ,'rube krople stoczyły się po policzkach. Nie, nie uczyni niczego, co mogłoby zaszkodzić jego dziecku, jeśli jeszcze żyje. Ukrył kartkę w i ckawie koszuli i z lawiną myśli w głowie przeleżał do świtu. Gdy było już widno wstał, ubrał się i poszedł otworzyć drzwi i okna i >d faktorii. Wewnątrz było dosyć jasno. By nie dać się zaskoczyć, założył zasuwę na drzwi i wyjął niewielką potłuszczoną karteczkę wielkości dłoni. Mimo iż pisała ją niewprawna ręka, pismo udało mu się odczytać bez większego trudu. Treść Injemniczego listu była zdumiewająca. Zaledwie kilka zdań, a właściwie kilka poleceń, ale jakże dziwnych! Przeczytał je raz, drugi i trzeci, 97 dziesiąty. Nic nie rozumiał. Piszący, mimo braku wprawy w układaniu myśli znamionującej człowieka prostego, był niewątpliwie przebiegły i chytry. Nie pozostawił miejsca ani na domysły, ani na złudzenia