They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

Śmiechu byłoby warte, gdyby nie udało mi się wycisnąć potrzebnych funduszy. W dzisiejszych czasach, kiedy wszystko się chwieje, liczy się w życiu podejmowanie ryzyka. Nie będziemy co prawda szarżować, ale łamać się też nie. W każdym razie nasz podwójny projekt wymaga pełnego zaangażowania!” Kiedy Reschke parkował wóz koło „Heveliusa”, miasto spoczywało w listopadowych ciemnościach. Nie było już riksz, ale taksówki, jak zwykle, czekały pod hotelem. Znajoma była mu gorzko-słodka mieszanina zapachu spalin i siarki. Niezdecydowany, co począć z wczesnym wieczorem, wdowiec zaprosił wdowę na drinka do baru, zaraz za recepcją. Ponieważ orbisowskie autokary z uczestnikami tanich wycieczek nie wróciły jeszcze z Malborka i Pelplina, Elbląga i Fromborka, oboje — przez pierwszą, drugą whisky — pozostawali jedynymi gośćmi przy długim kontuarze. Po tak dużej bliskości jeszcze niedawno pewnie byli sobie trochę obcy. Lód brzęczący w szklance przemawiał zastępczo. Kiedy bar zapełnił się szybko następującymi po sobie falami, po czym zapanowała hałaśliwa wesołość, Reschke natychmiast zapłacił, nie chcąc narażać Piątkowskiej na taki ścisk. Panowie ubrani raczej swobodnie, panie w podróżnych kostiumach z dużą ilością biżuterii. Posłuchawszy trochę mowy wycieczkowiczów Reschke uznał, że może im przypisać tutejsze pochodzenie: „Nader wyraźnie wykazywali się znajomością miasta. Większość nie młodsza od nas, a więc w wieku, który prędzej czy później uczyni z nich użytkowników naszego projektu”. Nie tylko on, wdowa też to pojęła i szepnęła zbyt głośno: — Wszyscy będą wkrótce naszymi klientami. — Proszę panią, Aleksandro... — Na pewno mają dosyć niemieckich marek... — Nie chcemy przecież na wolnym rynku... — No, już nic nie mówię. Potem jej śmiech. Aleksandry nie można było powściągnąć. Kto wie, czy nie przystąpiłaby — po tylko dwóch szklaneczkach whisky — do bezpośredniego werbowania klientów, gdyby on ceremonialnie nie zaprosił jej na kolację do hotelowej restauracji. Piątkowska odmówiła: — Potwornie drogo i niesmacznie! — aby zaraz zaprosić jego: — No to chodźmy. Zupełnie blisko, za kościołem Świętego Jakuba, w małej prywatnej restauracji zamówiła wcześniej stolik na dwie osoby. Jedli przy świecach to, co obiecywała Piątkowska: — Oryginalna polska kuchnia, taka, jaką mama prowadziła w Wilnie. Przy jedzeniu — przekąska, danie główne, deser — tworzyli parę, która ma sobie dużo do powiedzenia. Nie znaczy to, że on mówił o zmarłej żonie, ona o przedwcześnie zgasłym mężu, nie rozpamiętywano niczego prócz dobrze dobranych wspomnień. Tylko krótkich wzmianek doczekali się: jej syn studiujący w Bremie filozofię i jego trzy pracujące i w większym czy mniejszym stopniu zamężne córki. — Widzi pani we mnie dwukrotnego dziadka... W rozmowie przeskakiwali z tematu na temat, pokrótce dotknęli polityki — Mur niedługo padnie — zatrzymali się chwilę na wymianie narodowych stereotypów, typowych cech, jakie przypisuje się Polakom i Niemcom, i raz za razem zagłębiali się w kwestie fachowe, zwłaszcza że praca Aleksandry jako pozłotniczki często całymi miesiącami skupiała się na pozłacaniu napisów i ornamentów drewnianych i kutych w kamieniu epitafiów, ostatnio u Świętego Mikołaja. Nazwiska i herby wymarłych patrycjuszowskich rodów, od ławnika i rajcy Angermundego przez kupca Schwartzwaldta, którego w Londynie malował Holbein i którego herb, mimo czerwieni języka i niebieskości hełmu, opierał się na czerni i złocie, aż po herb Johanna Uphagena, na którym srebrny łabędź trzymał w garbatym dziobie złotą podkowę — wszyscy oni, również Ferber i jego trzy świńskie łby, byli jej znani, ba, blisko znajomi aż po najwymyślniejszy zakrętas i najdrobniejszą ozdobę hełmu. Mniej pewnie poruszała się pozłotniczka w dziedzinie zdeptanych posadzkowych płyt nagrobnych, wobec czego nie tylko przez grzeczność poprosiła go, żeby przy okazji przysłał jej swoją pracę doktorską: — Wie pan, panie profesorze, kiedy jest się w naszym wieku, uczucie nie wystarcza. Trzeba wiedzieć. Nie wszystko. Ale dużo drobiazgów. To, że go tytułowała, sprawiło mu przykrość, jeśli wolno mi wierzyć jego brulionowi. Dopiero gdy w trakcie kolacji, przy tym razem węgierskim winie, wdowa z pomocą zdrobnienia spieściła jego uniwersytecki stopień, w ferworze rozmowy — w danym momencie chodziło o to, czy pochodzącego z Gdańska grafika Daniela Chodowieckiego należy podziwiać jako Polaka, czy trzeba potępić jako pruskiego urzędnika państwowego — mówiąc do niego kilkakrotnie: „profesorku”, potem sponad kieliszka: „mój drogi profesorku”, nawet szepcząc, Reschke, jak wynika z późniejszych notatek, uwierzył, że „wolno mu być trochę bardziej pewnym sympatii Aleksandry”. Nawiasem mówiąc o Chodowieckiego omal się nie pokłócili. Piątkowska była zdolna do wzburzenia na tle narodowym. Nazwała rysownika i miedziorytnika, który pod koniec życia zreformował królewsko-pruską Akademię, „zdrajcą sprawy polskiej”, gdyż po rozbiorach, gdy Polska była w najwyższej opresji, świadczył swoje usługi w Berlinie, akurat w Berlinie. Reschke zaoponował. Uznał jej spojrzenie za „zbyt wąskie”, a grafika, „jako że wykraczał poza rokoko, za wybitnego, o europejskiej randze”. Chociaż wyznania reformowanego, Chodowiecki pozostał związany z polskim — ze strony ojca — pochodzeniem. Z pewnością bardziej ufał hugenotom, którzy wyemigrowali do Prus, niż katolickiemu duchowieństwu. — Jednakże powinna pani, droga Aleksandro, być dumna z tego polskiego Europejczyka! — zawołał i uniósł kieliszek. Na to wdowa trąciła się z nim i po raz pierwszy uległa: — Pojednał mnie pan z wielkim polskim artystą. Dziękuję panu, profesorku! Jest pan bardzo miłym profesorkiem! Byli wtedy już przy deserze. Widać to nic specjalnego, bo w zapiskach Reschkego mowa jest o czerwonym barszczu, pierogach i karpiu w sosie piwnym, ale nie o wetach. Potem zaczęły się ceregiele. Ona upierała się, że zapłaci. On musiał ustąpić. Ale kiedy później odprowadziła go do pobliskiego hotelu i potem chciała samotnie, przy złym oświetleniu ulic, iść na Ogarną, on postawił na swoim, wziął ją pod rękę i poczłapał obok niej, podczas gdy ona stukała wysokimi obcasami, aż do stopni wysuniętego przed drzwi wejściowe jej kamienicy przedproża, którego wykute w piaskowcu reliefy ledwie pozwalały się domyślić zabawy puttów i amorków. Z każdym mijanym rogiem mówili coraz mniej