Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Natychmiast obsobaczył młodych milicjantów za ich zachowanie, co zakończyło całą imprezę. Biczysko przywołał również któregoś oficera z kadry dowódczej i jego również obsobaczył. Być może gdyby pułkownik wtedy nie wychodził z komendy, potoczyłoby się to inaczej. Według mnie ta tak zwana ścieżka zdrowia skończyła się po rozładowaniu drugiego, może trzeciego samochodu. Znam również z opowiadań inną historię. W czasie doprowadzania jakiegoś łobuza, którego zatrzymano z siekierką czy toporkiem w ręce, koledzy mu wgrzali. Sądzę jednak, że w innych przypadkach było więcej strachu, pokrzykiwania i poszturchiwania niż prawdziwej "ścieżki zdrowia" - w każdym razie nie było tak, jak to często przedstawiają w mediach. Nie chcę powiedzieć, że gdzieś jej nie było. Jeżeli jednak chodzi o miejsce, w którym byłem, to uważam, że nie można mówić o "ścieżce zdrowia". Mogłaby być, gdyby nie pułkownik Biczysko. Dla mnie oczywisty był też aspekt czysto propagandowy "ścieżek zdrowia", że ktoś wykorzystywał je politycznie. Temat "ścieżki zdrowia" podchwyciło potem Radio Wolna Europa, a jeszcze później termin ten urósł do rangi symbolu. Gdy więc słyszałem o "ścieżkach zdrowia" w Radomiu, zawsze buntowałem się - chyba że były "ścieżki zdrowia", o których nie wiem i miały taką postać, jaką miały. Jestem nawet skłonny - na podstawie opowieści o pobiciu tego człowieka z toporkiem w ręku - uznać, że takie fakty mogły mieć miejsce wewnątrz Komendy Wojewódzkiej w Radomiu, w której ja wtedy jednak nie byłem. Nie wiem, jak to się odbywało, nie byłem też tego za bardzo ciekaw. Słyszałem o tym z ust świadków. Myślę jednak, że gdyby bito tak nagminnie, to prawdopodobnie wiedziałbym o tym. Ja widziałem, że jeśli kogoś bito, to w okolicznościach, o których wyżej wspomniałem. W Radomiu byliśmy przez kilka następnych dni, prawie tydzień. Pełniliśmy służbę w różnych rejonach miasta. Dotyczyło to mojego rocznika ze szkoły. Nie wiem, czy podobnie było w przypadku pozostałych kompanii. Mieliśmy takie zadanie: utrzymać porządek w mieście, nie dopuścić do gromadzenia się młodych ludzi, nie dopuścić do zamieszek, zatrzymywać osoby podejrzane, które mogły uczestniczyć w zajściach, oraz zabezpieczać sklepy, bo było dużo rabunków. W rejonie służby mojego pododdziału było duże targowisko, sklep turystyczno-sportowy oraz ogródki działkowe. Niedaleko była chyba linia kolejowa. To były peryferie Radomia. W czasie patrolu chodziliśmy całymi plutonami, około dwudziestu, dwudziestu kilku osób. Z pewnością w sile nie mniejszej niż drużyna. Pluton był podzielony na dwie grupy. Patrole chodziły bardzo blisko siebie, w zasadzie na styk. Dobrze zapamiętałem patrol z pierwszej nocy po 25 czerwca. W pewnym momencie zobaczyłem sklep sportowo-turystyczny z nawiązującą do lata dekoracją. Na wystawie był plotek, wierzba... i ponton gumowy przybity widelcem do plotka. Sklep był splądrowany. Na terenie okolicznych ogródków działkowych znajdowaliśmy masę towarów ze zrabowanych sklepów. Oczywiście zbieraliśmy wszystko dokładnie. Szukaliśmy też tych, którzy uczestniczyli w zajściach. Teren działek był oświetlony, było więc dosyć widno. Widok porozrzucanych towarów robił na nas naprawdę duże wrażenie. Nie miałem pretensji o to, że ludzie się buntowali. Podwyżka godziła również w nas, dotykała nas wszystkich. W szkole oficerskiej również ją komentowaliśmy. Pracowałem wówczas za niewysoką pensję, bo słuchaczom szkoły wydawano tylko część poborów. Policjanci w jednostkach bojowych czy miejskich zarabiali znacznie więcej niż my, podchorążowie. Zarabiałem około 3 tys. złotych, a po skończeniu szkoły mniej więcej 3300-3400 złotych. Miałem relatywnie wyższą pensję niż na przykład urzędnik, ale wydaje mi się, że nie były to wysokie zarobki. Wiem jednak, że przy tego typu zamieszkach wychodzą na ulicę również szumowiny i męty. Ponieważ przed pójściem do szkoły oficerskiej pracowałem w pionie kryminalnym, znalem doskonale to środowisko. Wiedziałem, czego po tych ludziach można się spodziewać. Przecież to nie robotnik szedł kraść do sklepu, ale właśnie te męty, pijaczkowie, nieroby. Korzystali z okazji, z zamieszek, aby swoją frustrację wyładować na milicji, na sklepach, na przechodniach. Trudno, żeby to, co widzieliśmy, nastrajało nas do tych ludzi pozytywnie. Zbieraliśmy między innymi kompleciki dziecięce, zabawki. Towary leżały porzucone na ulicy. Czasem znajdowaliśmy nietknięte, cale paczki. To, co znaleźliśmy, przekazywaliśmy naszym przełożonym, chyba do jakiegoś punktu zbiorczego