Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Kincade trząsł się na wybój ach jeszcze jakieś trzy mile, krzywiąc się raz po raz. Dawał obolałym żebrom niezłą szkołę, mimo że były mocno skrępowane elastycznym bandażem. Droga wiła się wśród pagórków, a w końcu skręcała w rozległą, płytką kotlinę, osłoniętąz trzech stron łagodnie opadającymi zboczami. Kępa balsamicznych topoli odcinała się plamą zieleni u wlotu do niej. Po lewej Kincade dostrzegł grupę niskich budynków pośród dużych szarych głazów. Kilka koni stało w corralu, większe stado pasło się na ogrodzonym pastwisku, energicznie oganiając się od much. Parę zwierząt podniosło głowy, gdy pikap wjechał na dziedziniec rancza. Kincade minął rząd przybudówek i podjechał prosto do piętrowego domu z wypalanej na słońcu gliny, otoczonego topolami. Przez całą szerokość budynku biegła od frontu weranda. Stary owczarek wyskoczył z cienia. Wyraźnie chciał odstraszyć intruza - zjeżył sierść i szczekał na alarm. Kincade zwolnił, zatrzymał się przed frontem budynku i wysiadł z wozu. Pies natychmiast zagrodził mu drogę do domu, warcząc ostrzegawczo. Kincade zauważył ślady dawnych walk na jego ciele i postanowił nie sprawdzać, w jakiej formie jest teraz stary zabijaka. - Hej! Jest tam kto? - zawołał w stronę domu. Nie było odpowiedzi, nikt nie podszedł do drzwi. Kincade'a wcale to nie zdziwiło. O tej porze dnia wszyscy prawdopodobnie byli przy pracy. Gdzieś w pobliżu rozległo się sapanie i dudnienie uruchamianego traktora. Stary owczarek zwrócił łeb ku wschodowi, potem znów obejrzał sięna Kincade'a. W gardle psa wzbierał groźny pomruk, szczerzył długie, pożółkłe kły. - Tam są wszyscy, co, bracie? - Kincade zwrócił się w tym samym kierunku co pies, by zlokalizować traktor. Wyboista ścieżka biegła od domu do zagród dla bydła z rampą załadowczą. Z tyłu połyskiwała złociście w porannym słońcu łąka, z której zbierano właśnie siano; zasłaniał j ą częściowo stok kanionu, który chronił dziedziniec rancza. Stary, sapiący traktor ukazał się w polu widzenia; ciągnął platformę, na którą załadowano może tuzin kostek sprasowanego siana. Kincade wsiadł z powrotem do pikapa i skierował wóz w stronę łąki. Stary pies pobiegł za samochodem. Przed nimi traktor zwolnił. Dwaj mężczyźni zeskoczyli z wozu i zaczęli podawać bele siana trzeciej osobie, która układała je na platformie. Kincade zatrzymał pikapa na skraju łąki. Wysiadł z niego i czekał, aż traktor i platforma z sianem zrównają się z nim. Słońce świeciło mu w oczy, a zapach podsuszonego siana mieszał się z wonią kurzu i bylicy. Prowadzący traktor pierwszy dostrzegł Kincade'a i krzyknął coś do pozostałych; jego słowa ginęły w turkocie maszyny. Zza rosnącego na platformie stosu siana wyłoniła się jakaś postać. Była to Eden Rossiter. Kincade'a znów zaskoczyło, jak bardzo wydawała się wysoka dzięki wyprostowanej postawie i dumnemu osadzeniu głowy. Stała na szeroko rozstawionych nogach, by zachować równowagę na podskakującej platformie; w obu rękach za- 50 bezpieczonych ochronnymi rękawicami trzymała haki do załadunku siana. Miała na sobie czarny sweterek bez rękawów z dużym dekoltem, który podkreślał jej kobiece okrągłości - wczoraj biała męska koszula pozwalała się ich jedynie domyślać. Rondo kapelusza ocieniało oczy, ale Kincade pochwycił spojrzenie Eden w chwili, gdy go dostrzegła. Miał wrażenie, że przeleciał między nimi elektryczny prąd. Ta więź została jednak natychmiast zerwana: Eden odwróciła się i dała znak traktorzyście, by się zatrzymał. Następnie poleciła coś jednemu z mężczyzn, którzy podawali jej bele siana. Skinął głową, podrzucił kolejny sześcian na platformę, po czym sam na nią wszedł. Eden wręczyła mu haki, zeskoczyła na ziemię i najkrótszą drogą przez rżysko ruszyła w kierunku Kincade'a. Wyszedł jej naprzeciw. Eden zatrzymała się o dobry metr od niego. Jej skóra lśniła od potu. Oczy Kincade'a przylgnęły do maleńkiej strużki, która spływała po jej dekolcie i ginęła pod czarną bluzką. Gdy podniósł wzrok, Eden Rossiter zmierzyła go zimnym, taksującym spojrzeniem. Dotknął palcem ronda kapelusza, czując ogarniające go nagle podniecenie. - Chciałbym pomówić z szefem. - Właśnie z nim mówisz. - Dostrzegła posiniaczoną szczękę, ranę na kości policzkowej i otaczającą ją opuchliznę. - Widzę, że wdałeś się wczoraj wieczorem w bójkę. Przypuszczam, że i ty trafiłeś przeciwnika raz czy drugi - skomentowała ściągając skórzane rękawice. - Ani razu. - Kincade uśmiechnął się, widząc, że oczy Eden zwężają się. Spojrzała na niego ostro, zdumiona i zaintrygowana. - Raczej trudno boksować, gdy dwóch osiłków trzyma cię za ramiona. - To robota DeParda! - domyśliła się i nagle spochmurniała. - Jego nadzorcy. - Na jedno wychodzi. - Wzruszeniem ramion zbyła tę nieistotną różnicę. - Czy wczorajsza oferta nadal jest aktualna? - Dlaczego chcesz ją teraz przyjąć? - Ponieważ DePard zabronił mi zatrudnić się na Spur Ranch. Rzecz jasna, od razu nabrałem na to ochoty. Taki już mam przewrotny charakter. - Tym razem on wzruszył ramionami. - Dostanę pracę? - Już jąmasz. - Eden podeszła bliżej i wyciągnęła do niego rękę dla przypieczętowania umowy