Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Nie zdaje pan sobie sprawy, co tu się dzieje. — Niestety, panno Camberwell, pociąg nie dotrze do pani. Wykoleił się w górach, dwadzieścia pięć kilometrów na pomoc od Sardi. Ludzie Kullaha zastawili pułapkę. Zniszczyli tory, zmasakrowali całą załogę i spalili wagony. Nastała długa cisza, przerywana tylko brzęczeniem na linii. — Panno Camberwell? Jest pani tam? — Tak. — Rozumie pani, co mówię? — Tak, rozumiem. — Nie będzie żadnego pociągu. — Żadnego... — Ras Kullah odciął nas od Sardi. — Tak. — Nikt do pani nie dotrze. Nie ma ucieczki z Sardi wzdłuż linii kolejowej. Kullah wysłał pięć tysięcy ludzi, by ją utrzymać. Jego pozycje w górach są nie do zdobycia. Może obronić się przed całą armią. — Zostaliśmy odcięci — powiedziała ochryple. — Włosi otaczają nas z jednej strony, a Galia z drugiej. Znów zapadła cisza. — Gdzie są teraz Włosi, panno Camberwell? — Docierają wąwozem do ostatniego wodospadu — powiedziała, nasłuchując. — Słyszy pan włoskie działa? Strzelają bez przerwy. Są już bardzo blisko. — Czy może pani przekazać wiadomości majorowi Swalesowi? — Tak. — Proszę mu powiedzieć, że potrzebuję jeszcze osiemnastu godzin. Jeżeli zatrzyma Włochów do jutrzejszego południa, nie będą mogli dotrzeć do skrzyżowania dróg przed zmrokiem. W ten sposób zyskam jeszcze dzień i dwie noce. Major spełni wszystkie zobowiązania wobec mnie i zdobędziecie dozgonną wdzięczność cesarza oraz wszystkich Etiopczyków. — Tak — powiedziała Vicky. Każde słowo przychodziło jej z trudem. — Proszę przekazać, że uczynię wszystko, aby ewakuować was z Sardi. Niech spróbuje wytrzymać do południa, a nie będę szczędził wysiłków, żeby was stamtąd wydostać. — Dobrze. — Jutro o dwunastej powinien wydać wszystkim oddziałom etiopskim rozkaz rozproszenia się w górach. Zadzwonię jeszcze do pani i powiem, jak zamierzam was uratować. — A co z rannymi, którzy nie mogą uciec w góry? Znów zaległa cisza. Po chwili książę powiedział cichym, smutnym głosem: — Lepiej niech dostaną się w ręce Włochów niż Galia. — Tak — przyznała cicho. — Jest jeszcze jedna rzecz, panno Camberwell — książę zawahał się — pod żadnym pozorem nie może się pani poddać Włochom. Nawet w ostatecznej sytuacji. Wszystko inne jest lepsze. — Dlaczego? — Dowiedziałem się od moich zwiadowców, że został wydany wyrok śmierci na panią, pana Bartona i majora Swalesa. Nazwano was prowokatorami i terrorystami. Macie być przekazani Kullahowi, by wykonał na was wyrok. — Rozumiem — powiedziała cicho, wzdrygając się na myśl o grubych, różowych wargach i spasionych rękach Kullaha. — Jeżeli wszystko inne zawiedzie, poślę... — Głos urwał się nagle i nie było już żadnych gwizdów na linii. Panowała martwa cisza. Przez następną minutę Vicky starała się znów uzyskać połączenie. Bezskutecznie. Odłożyła słuchawkę na widełki i przymknęła oczy, by się uspokoić. Nigdy nie czuła się tak samotna, zmęczona i przerażona. Przechodząc przez podwórze przystanęła i spojrzała w niebo. Nie zdawała sobie sprawy, że zrobiło się tak późno. Do zachodu słońca pozostała tylko godzina, ale powłoka chmur zdawała się rozrzedzać. Modliła się, by nie wypogodziło się całkowicie. Dwukrotnie w ciągu ostatnich dni chmury unosiły się i za każdym razem włoskie bombowce atakowały wąwóz. Straszliwe zniszczenia zmuszały Swalesa do porzucenia okopów. Wycofywał się na następne pozycje, a fala rannych zalewała szpital. — Niech pada — modliła się Vicky. — Boże, ześlij deszcz! Z pochyloną głową poszła do szopy. Sara wciąż asystowała przy drewnianym stole, niezbyt dokładnie zasłoniętym brezentowymi płachtami i oświetlonym dwiema lampami naftowymi. Niemiecki doktor ucinał zmiażdżoną kończynę poniżej kolana, a młody wojownik Harari podrygiwał słabo w uścisku czterech pielęgniarzy. Vicky zaczekała, aż zabiorą pacjenta, i zawołała Sarę. Wyszły na zewnątrz, z ulgą wdychając orzeźwiające górskie powietrze. Dziennikarka opowiadała o rozmowie z księciem. — Zostaliśmy odcięci. Telefon nie działa. — Tak. — Sara skinęła głową. — Galia przecięli druty. Aż dziw, że zrobili to dopiero teraz. Linia ciągnie się szczytami gór