Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Widziałem go przed kilkoma zimami, gdy byłem w mieście, zwanym przez blade twarze Santa Fe. — Uff! To dzielna blada twarz. A czy brat mój zna tych dwóch wodzów, którzy mu towarzyszą? — Jeden z nich to Niedźwiedzie Serce, największy pies Apaczów. — Drugi zaś to Miksteka, Bawole Czoło. Zobaczmy, ilu ich jedzie. Siedząc wysoko na sośnie, liczyli dokładnie wojowników. — Dwadzieścia razy po dziesięć i jeszcze sześciu Apaczów oraz cztery blade twarze — powiedział wreszcie jeden. — Brat mój dobrze policzył — przytaknął drugi. — Dokąd zmierzają? — W kierunku hacjendy, której właścicielem jest Verdoja. Prezydent Meksyku wezwał Komanczów, więc zdrajca Juarez na pewno wszedł w konszachty z Apaczami. Idą na hacjendę, którą mamy zająć. Jutro przybywa tu wielu wojowników Komanczów. Apacze są zgubieni. Będą nam musieli oddać skalpy. Pójdziemy tropem tych psów, aby upewnić się, co zamyślają. — Rozumne słowa. Ja pójdę za nimi, a brat mój niechaj śpieszy z tą wieścią do naszych. — Dobrze. Zsunęli się po drzewie i ruszyli na skraj lasu. Przekonawszy się, że w pobliżu nie ma Apaczów, wyszli na otwartą prerię. Można teraz było przyjrzeć się im dokładnie. Byli to Komanczowie w pełnym uzbrojeniu. Nie mieli wprawdzie odznak wodzów, ale też z pewnością nie należeli do pośledniejszych wojowników. Inaczej nie powierzono by im przeszukania okolicy. Słońce już zachodziło. W oddali znikał z oczu długi, wijący się niby wąż oddział Apaczów. — Niechaj brat mój śpieszy za nimi. Musi ich mieć ciągle przed oczyma, gdyż ciemności ukryją przed nim ślady. Indianin ruszył naprzód. Wywiadowcy zwykle nie dosiadają koni, zwierzęta bowiem mogłyby zdradzić ich obecność. W dodatku łatwiej im się ukryć, korzystając z byle jakiej osłony, i bez trudu zbliżyć się do wroga. Tak więc i teraz wywiadowca poszedł pieszo do swoich. Oddział Apaczów dotarł do piramidy i zatrzymał się w pobliżu ponurej budowli. Przywódcy w milczeniu spoglądali na nią. W jej murach zamknięci byli ci, których kochali. — Czy nie można by zburzyć tej całej budowli? — zapytał Piorunowy Grot. — Cierpliwości, cierpliwości — rzekł spokojnie Sternau. — Już wkrótce skończą się ich cierpienia. — Wróg musi zapłacić życiem za każde westchnienie, które wydobyło się z piersi Karii, córki Miksteków — dodał Bawole Czoło. — Gdzie może być wejście do piramidy? Sternau zwrócił się do jeńca — przewodnika: — Po której stronie zatrzymaliście się, przyjechawszy tutaj? — Chodźcie za mną! — Meksykanin podjechał na koniu jeszcze kilka kroków. — Tutaj. — A gdzie znikł Verdoja z jeńcami? — Za tym krzakiem w zaroślach, a w tamtym miejscu widziałem blask jego latarki. — Jeśli mówisz prawdę, darujemy ci życie. Sternau przywołał obu wodzów oraz Piorunowego Grota i pokazał im miejsce wskazane przez przewodnika. — Niech teraz nikt nie zbliża się ani do zarośli, ani do podnóża piramidy — przykazał Bawole Czoło. — Verdoja musiał tu nieraz chodzić. Mimo że sporo czasu upłynęło, ślady powinny zostać. Zobaczymy je jutro rano. — Po co czekać do świtu? — niecierpliwił się Niedźwiedzie Serce. — Rzeczywiście, po co? — poparł go Piorunowy Grot. — Emma nie powinna ani chwili dłużej dusić się w tym więzieniu. — Czy chcecie, aby Verdoja sam nam wskazał drogę? — zapytał Sternau. — A więc napadniemy na hacjendę! — Koniecznie! Biada mu, jeżeli nie będzie nam posłuszny! — Dobrze, trzeba jednak naprzód sprawdzić, co to za hacjenda. — Po co? — wtrącił się Piorunowy Grot. — Pojedziemy tam po prostu, schwytamy tego łotra i przywleczemy ze sobą. Antoni Unger gotów był do poruszenia nieba i ziemi, byle tylko jak najprędzej uwolnić ukochaną. Sternau miał mu właśnie odpowiedzieć, gdy ktoś zawołał głośno: — Uff! Ntsage no — khi peniy! Uff! Chodźcie tu bliżej! — Czyj to głos? — Sternau zwrócił się do Niedźwiedziego Serca. — Pogromcy Grizzly. Przeszukiwał teren. — W takim razie odkrył coś ważnego. Biegnijmy do niego! Zeskoczyli z koni i pośpieszyli w kierunku, z którego słychać było wołanie, Po chwili ujrzeli młodego Apacza, kolanami przygniatającego do ziemi jakiegoś człowieka. — To Komancz. Znalazło się lasso i skrępowano jeńca. Był to ten sam wywiadowca, który miał za zadanie śledzić Apaczów. — W jaki sposób brat mój Pogromca Grizzly pojmał tego człowieka? — Jadąc na samym końcu oddziału, usłyszałem szelest, który powiedział mi, że ktoś podąża za nami. Zsiadłem więc z konia i zacząłem szukać. Kiedy go zobaczyłem, zaszedłem go od tyłu i obezwładniłem. Sternau przyjrzał się jeńcowi. — Tak, to Komancz, szedł naszym śladem. — Trzeba zabić tego psa — powiedział jeden z Apaczów. Sternau skarcił go surowo: — Od kiedyż to otwierają się usta wojownika Apaczów, zanim głos zabiorą wodzowie? Kto nie umie opanować swego języka, ten jest dzieckiem bez imienia albo gadatliwą squaw. Zawstydzony wojownik usunął się na bok. — Gdzie twój towarzysz? — spytał Niedźwiedzie Serce pojmanego. Zapytany milczał uparcie. Pogromca Grizzly wymierzył mu potężny policzek. — Czy będziesz odpowiadać na pytania, które ci zadaje wódz Apaczów? I tym razem odpowiedzią było milczenie. Inni tez nie mogli zmusić zuchwałego Komancza do mówienia. Wtedy Sternau przemówił do niego łagodnie: — Jesteś wojownikiem, będę cię więc traktował jak wojownika. Czy uciekniesz, jeżeli ci rozwiążę więzy? — Nie. — Czy będziesz mówić? — Władcy Skał będę odpowiadał, jest bowiem sprawiedliwy i nie bije jeńca, który się bronić nie może. Była to aluzja do Pogromcy Grizzly, który w Komanczu zdobył sobie śmiertelnego wroga. — Znasz mnie? — zapytał Sternau. — Znam i jestem twoim jeńcem. — Należysz do tego, kto cię pokonał. Wstań! Sternau odwiązał lasso. Jeniec podniósł się, nie przejawiając chęci do ucieczki. — Czy jesteś sam? — wypytywał Sternau. — Nie. — Ilu was jest tutaj? — Jeszcze jeden. — Posłano was na zwiady? — Tak. — Za wami idzie znaczna siła wojowników? — Tego nie wolno mi powiedzieć. — Dobrze, nie pytam. A więc nie uciekniesz? — Ucieknę. — Jak to? Czy synowie Komanczów mają dwa słowa? Przecież przyrzekłeś mi. — Jeżeli będę mógł być twoim jeńcem. Nie chcę być jeńcem chłopaka, który mnie bije. — W takim razie będziemy cię musieli związać